GFPOINT 2014

Zapowiadał się dobry dzień. Temperatura nieco powyżej zera, umiarkowany wiatr, widoczność dobra – doskonałe warunki do zmierzenia się z Górami Sowimi i własnymi słabościami na trasie GFPOINT-a.

Reprezentacja Semper Parati w postaci Olina i Ripa, wraz z przyjacielem teamu Deadmasterem, szykowała się do imprezy od dłuższego czasu. Trening, rozpoznanie terenu, testowanie sprzętu – chcieliśmy, aby nasz debiut w tym prestiżowym wydarzeniu pokazał klasę SP. Zapowiadała się naprawdę zacięta rywalizacja, co dodawało całej zabawie smaku.

Do Walimia zajechaliśmy bladym świtem. Baza rajdu była już oblężona przez uczestników – część z nich przyjechała jeszcze poprzedniego dnia, niektórzy nawet spoza granic kraju. Do rejestracji pozostała nam jeszcze godzina, wobec czego mogliśmy przyjrzeć się nagrodom oraz uregulować kwestie fizjologiczne – konieczność przed każdą akcją. Wolny czas szybko zleciał i wkrótce już staliśmy w kolejce przed punktem akredytacji. Podpisanie cyrografu, ważenie sprzętu, odbiór gadżetów i identyfikatora – po chwili spędzonej na formalnościach byliśmy gotowi do biegu. Nasza kategoria startowała jako pierwsza, choć nie obyło się bez 15-minutowego opóźnienia startu. 96-ciu komandosów uformowało przed budynkiem bazy trójszereg. Organizator przypomniał podstawowe zasady, rozdano mapy, napięcie sięgnęło zenitu i… ruszyli! Po szybkiej analizie położenia punktów kontrolnych zdecydowaliśmy się na pokonanie trasy „od tyłu” – punkt w podziemiach kompleksu „Riese” zostawiliśmy sobie na koniec, gdyż spodziewaliśmy się, że większość uczestników ruszy do niego na samym początku. Pierwsze kilkaset metrów przebiegliśmy aby nie tracić czasu w kolejkach na najbliższym punkcie – po chwili jednak adrenalina opadła i już równym marszem wdrapaliśmy się na wzgórze tuż obok miasteczka. Czekała tam na nas strzelnica – 10 strzałów, minimum 6 trafień w blaszkę oddaloną o jakieś 10-15 m. Żaden problem. O ile nie zawiodła replika [co zdarzyło się nieszczęsnemu autorowi tego tekstu], trudno było uzyskać tu minuty karne.

Ruszyliśmy dalej na Przełęcz Walimską. Szlak wiódł przez jakiś czas po asfaltowych serpentynach, po czym odbił w las i poprowadził nas pierwszym „porządnym” podejściem na drugi punkt kontrolny. Tam też – po zważeniu kamizelek – mogliśmy sprawdzić swoją wiedzę z zakresu wojskowości. Muszę przyznać, że pytania o łotewskie kamuflaże bojowe i tajemne amerykańskie skróty literowe nie wzbudziły naszego entuzjazmu. Niezrażeni podstępnymi testami rozpoczęliśmy szturm na masyw Wielkiej Sowy. Pojawił się śnieg i oblodzenie, co było zaskakujące wobec wiosennej pogody utrzymującej się od kilku tygodni, niemniej był to przyjemny akcent „zimowości” tej lutowej imprezy. Utrudnił wprawdzie przemieszczanie się po bitych szlakach, ale nie było to nic, czemu byśmy nie dali rady. Utrzymując szybkie tempo i skracając sobie trasę „na szagę” rychło wdrapaliśmy się na najwyższy szczyt Gór Sowich. Na Wielkiej Sowie zważono masę naszych plecaków (popisał się tu kolega Deadmaster – okazało się, że dźwigał na plecach przeszło 17 kilogramów!) i bez większych ceregieli puszczono dalej. Zejście do schroniska „Sowa” nieco pod szczytem okazało się niekontrolowanym ślizgiem na oblodzonej drodze, urozmaiconym kilkoma efektownymi przewrotkami. Złorzecząc na braki w przyczepności dojechaliśmy do pierwszego „krytego” punktu na trasie. Podczas rozwiązywania testu medycznego obdarowano nas kubeczkiem Cudownej Mikstury, która magiczną mocą placebo i witaminy C wlała w nas dodatkowe porcje energii. Do kolejnego punktu wiodła nas droga trawersująca szczyt, szło się więc całkiem komfortowo – pewnie dlatego na miejscu natknęliśmy się na kilkunastoosobową kolejkę. Bezczynne pół godziny poświeciliśmy na regenerację, wymianę wrażeń z uczestnikami z pozostałych kategorii oraz odpieranie ataku turystów, podekscytowanych ilością „broni” i umundurowanych ludzi. Kiedy już uporaliśmy się z zadaniem – nazywaniem części gearboxa, elementów replik i oporządzenia – raźno pomaszerowaliśmy w dół zbocza, opuszczając masyw Wielkiej Sowy. W dolinie szybko zaliczyliśmy bezzadaniowy punkt przy jednej ze sztolni i po krótkim spacerze szosą stanęliśmy przed kolejnym morderczym podejściem. Mimo iż krótkie, okazało się wyjątkowo męczące – jednak na jego końcu czekała na nas miła niespodzianka w postaci zaprzyjaźnionej fotograf Kici. To zupełnie przypadkowe spotkanie zaowocowało bardzo malowniczymi zdjęciami. Chwilę później dotarliśmy na punkt… gdzie odesłano nas do kolejnego, nieopisanego na mapie.

Niezbyt radzi z dodatkowych kilometrów podreptaliśmy szlakiem na grzbiet i tam otrzymaliśmy instruktaż do „zadania specjalnego” [w międzyczasie Olin rozpoznał swoich poznańskich koleżków z jednej dawnej imprezy airsoftowej]. Przed nami był krótki odcinek drogi, obsadzony w którymś momencie przez wrogi patrol – czyli oni strzelają, a my uciekamy w podskokach. Każde trafienie karane miało być godziną karną (sic!), więc wyglądało to groźnie. Organizatorzy wykazali się tu jednak sporym doświadczeniem i roztropnością. Miejsce zasadzki zdradzały głośne ryki naszych ciemiężycieli, którzy ostrzeliwali swe ofiary długimi, niezbyt celnymi seriami z dużej odległości. Trzeba było się bardzo postarać, aby zarobić kulkę [nie wspominając o poczuciu trafienia, w ferworze walki], ale jednocześnie należało się zmotywować do karkołomnego sprintu bądź innego wysiłku. Mając już w nogach kilkanaście kilometrów z obciążeniem, nie było to wcale łatwe – jednak wydzielona adrenalina i endorfina dały nam swoistego „kopa”, przynajmniej na krótki czas.

Po tych przygodach czekało nas krótkie i bardzo ostre podejście na punkt przy obiekcie „kasyno”. Tutaj dostaliśmy zadanie kondycyjne… Należało przenieść w dół i w górę po wysokich, stromych schodkach cztery skrzynki amunicyjne wyładowane kamieniami, przebiec kilkanaście metrów do budynku, aby tam wykonać serię przysiadów z repliką nad głową i znaleźć ukrytego na drugim końcu budowli Niemca. Czas – trzy minuty. Mimo zmęczenia i pozornej trudności, nie było problemem wyrobić się w limicie – okazało się jednak, że nasza koncentracja mocno odczuła ten wysiłek i na moment zawiodła. Cóż, na szczęście wracanie się po zapomniane okulary i całą replikę nie zabrało nam dużo czasu. Godzina zamknięcia mety zbliżała się jednak nieubłaganie i coraz częściej spoglądaliśmy na czasomierze, coraz bardziej odczuwając ciężar plecaków…

Dwa przedostatnie punkty nie zaserwowały nam większych atrakcji, więc po wdrapaniu się przez Włodarza na Przełęcz Marcową od razu ruszyliśmy w dół, aby dotrzeć do ostatniego przystanku – podziemnego kompleksu „Włodarz”. Tam też doświadczyliśmy zapowiadanej od dawna ekstraordynarności tegorocznej edycji GFPoint. W ramach tego punktu mieliśmy do realizacji szereg pomniejszych zadań w na i pod powierzchnią – zaś wykonanie każdego podpunktu dawało premie czasowe. Po podziemiach mogliśmy poruszać się na własną rękę, co było niesamowitym przeżyciem – ciemne, słabo oświetlone, wykute w litej skale korytarze robiły duże wrażenie. Zwłaszcza, gdy uświadomić sobie, kosztem jakiego cierpienia powstały. W sztolniach mieliśmy do zrobienia test historyczny, natknęliśmy się na jakąś zdezorientowaną wycieczkę oraz sprawdzaliśmy się na strzelnicy dynamicznej. Krótko, acz intensywnie – na zewnątrz czekały nas kolejne atrakcje: zjazd na linie po 10-metrowym urwisku czy wyciągnie na czas kawałka betonu z jakiegoś szybu. Ostatni podpunkt darowaliśmy sobie, gdyż czas zyskany za jego realizację zmarnowalibyśmy na dotarcie i znalezienie lokacji – a zbliżał się już ostateczny termin dotarcia na metę, po którym odpadlibyśmy z klasyfikacji.
Nie było innego wyjścia. Zmotywowaliśmy wymęczone organizmy do ostatniego wysiłku – zaciskając zęby i zaciekle szturmując ostatnie wzniesienia pokonaliśmy dystans „jeszcze tylko trochę” dzielący nas od bazy i w końcu stanęliśmy przed drzwiami Ośrodka. Diablo zmęczeni, ale równie szczęśliwi.

Imprezę można podsumować w trzech słowach: wyzwanie, przygoda, atmosfera. Mogliśmy zmierzyć się z własnymi słabościami i zmęczeniem; maszerowaliśmy po bardzo malowniczych i ciekawych terenach; sprawdzaliśmy swoje umiejętności. Jednak największy wpływ na pozytywny odbiór imprezy miało towarzystwo – na każdym kroków spotykaliśmy się z „duchem airsoftu i rywalizacji” w najlepszym wydaniu. Mimo wyczerpania zawsze można było liczyć na dobre słowo czy żart od mijanych „koleżków”, jak to zwykł ich określać Olek. Brawa należą się również dla organizatorów – wykazali się profesjonalizmem i doświadczeniem, tworząc naprawdę świetną imprezę „od airsoftowców dla airsoftowców”.

Osobny akapit wypadało by napisać dla naszej ekipy, która spisała się na medal, wspierając w trudnych chwilach i motywując do dalszej walki. Chłopaki wykazali się prawdziwym hartem ducha i mięśniami ze stali. Z takimi komandosami można wojować.

Pokonaliśmy około 32 kilometrów górskich szlaków w ciągu niecałych ośmiu godzin, dźwigając na sobie po 15-20 kilogramów. Odwiedziliśmy wszystkie punkty kontrolne i zmieściliśmy się w limicie czasowym, co udało się tylko jednej trzeciej uczestników naszej kategorii. Nie stanęliśmy na podium i nie wygraliśmy tuzina replik, ale zajęliśmy naprawdę dobre miejsca jak na debiutantów i – przede wszystkim – świetnie się bawiliśmy. Zaiste, nie zabraknie nas na GFPoint 2015.

Poniżej relacja z imprezy zrealizowana przez Telewizja Miękkopowietrzni: