Przez szereg tygodni Semper Parati trenowało, maszerowało i weryfikowało swoje umiejętności, szykując się do airsoftowego biegu na orientację GFPoint. W kolejnych wyprawach, nazwanych przez nas „selekcjami†formował się ostateczny skład drużyny do kat. TEAM i uczestników indywidualnych kategorii. Wędrowaliśmy po Åšlęży, przedzieraliśmy się przez labirynt Gór Stołowych i utrwalaliśmy sobie w pamięci szlaki Gór Sowich. Kiedy do biegu pozostały już tylko tygodnie, przyszła pora na ostateczne sprawdzenie naszej dzielności w górskich marszach – wykorzystując ustawowo wolne Åšwięto Trzech Króli zainicjowaliśmy Nowy Rok w SP zimowym rekonesansem.
Tym razem odwiedziliśmy niezbadane dotąd rejony Gór Sowich, na wschód od znanej nam już doliny Walimia. Warunki zapowiadały się wyśmienicie – świeży śnieg, mróz sięgający -8 stopni Celsjusza i czyste niebo. Na punkt zbiórki ustaliliśmy muzeum Molke koło Ludwikowic Kłodzkich, które – wedle kontrolowanych przecieków – miało zostać uwzględnione na trasie GFPointa. Przygody zaczęły się szybko, bo sam dojazd na miejsce był już wyzwaniem. Górskie serpentyny (o VIII klasie odśnieżania), na których każdy pojazd z naprzeciwka ślizgał się i parł środkiem drogi, najwyraźniej próbując zepchnąć nas w urwisko, zapewniały dużą dawkę wrażeń. Mimo trudnych warunków, Pepe za kierownicą swego rydwanu dowiózł nas bezpiecznie na miejsce, gdzie czekała już koleżanka Kasia. Poza wspomnianymi powyżej, w wyprawie wzięli udział: Lutek – Wichrzyciel we Flecktarnie, Olin – Kamerzysta, Rikk – Chemia i Wspomagacze, oraz Rip – Zagubiony Nawigator.
Wyprawę zaczęliśmy od zwiedzenia muzeum, umieszczonego w podziemnych korytarzach – pozostałościach po fabryce szalonych hitlerowskich projektów Wunderwaffe. Wpuścił nas bardzo miły Pan Dozorca, który niestety nie posiadał żadnych tajnych informacji o szczegółach nadchodzącego biegu. Po krótkiej wycieczce ruszyliśmy na szlak, który już na początku okazał się raczej umiarkowanie przetarty. Trudy trałowania przez zaspy rekompensowały piękne zimowe landszafty, zaś mrozu nie czuło się w ogóle. W pierwszej napotkanej wiosce wykonaliśmy dla rozgrzewki (umiejętności nawigacyjnych autora) małą pętlę, po czym rozpoczęliśmy podejście na przełęcz. Było ciężko. Niby po bitej drodze, niby nie tak stromo, ale dyszeliśmy równo – przyszła pora zapłacić za świąteczne obżarstwo. Po opuszczeniu miejscowości, minięciu Bukowej Chaty, stoku narciarskiego i Zygmuntówki wdrapaliśmy się w końcu po stromym zboczu na przełęcz. Czas nie był zły, więc pozwoliliśmy sobie na dłuższy wariant trasy. Zeszliśmy do kolejnej wioseczki, zjedliśmy, wypiliśmy, podeszliśmy pod kolejną górkę… Sił ubywało, a kilometry przybywały jakoś powoli. Minęliśmy Kalenicę (podejście na samą górę jawiło się jako prawie samobójczy pomysł), powoli zaczął zapadać zmrok. Ludzi na szlakach prawie nie spotykaliśmy, za to we znaki dali się nam narciarze biegowi – przedzieranie się „rozjechanym†przez nich szlakiem było istną mordęgą. Swoje zrobiły również metrowe zaspy, które wyrastały niekiedy przed nami. W chwili oddechu mogliśmy podziwiać zaśnieżone doliny w których kładł się już wieczorny cień…
Ostatni etap wędrówki przebyliśmy przyświecając sobie latarkami czołowymi; czuło się również wyraźny spadek temperatury. Elektronicznie wyznaczony dystans marszu wyniósł ok. 20 km, co nie było zbyt imponującym wynikiem, jak na cały dzień łażenia. Nie oszczędzaliśmy się, jednak gruba pokrywa śnieżna podwajała trudność trasy. Jeśli takie warunki miałyby panować na GFPoincie… Cóż, nikt nie mówił, że będzie lekko. Mimo wszystko, wypad był jak najbardziej satysfakcjonujący i – w końcu! – prawdziwie zimowy. Czymkolwiek miałby nas zaskoczyć nadchodzący rajd, czuliśmy się przygotowani na nadchodzącą przygodę. Pozostało już tylko odliczać dni i trwać w gotowości.