Kategoria TEAM by Rip
Tygodnie przygotowań, dziesiątki przebytych kilometrów i przeniesionych kilogramów – w końcu przyszła pora sprawdzić przygotowanie, hart ducha i „szmoc†Semper Parati w zmaganiach przeciwko innym komandosom podczas szóstej edycji rajdu airsoftowego GFPOINT. Impreza po raz drugi miała miejsce w Górach Sowich, tematyka ponownie ocierała się o tajemnice hitlerowskich sztolni i szalonych projektów, nowością natomiast była kategoria TEAM, w której to brały udział 4-osobowe ekipy. SP wystawiło reprezentację do kat. TEAM i BASIC, tekst ten zaś będzie dotyczył pierwszego przypadku.
Na starcie stawiliśmy się w chłodny piątkowy wieczór pod bazą rajdu w Walimiu wraz z ponad dwudziestoma innymi składami – czyli łącznie ok. setką uczestników wyposażonych w obciążone plecaki, kamizelki oraz repliki. Po krótkiej odprawie i przekazaniu map pozostało już tylko ustawić się do grupowego zdjęcia i… ruszyć w bój. Pierwsze kilkaset metrów pokonaliśmy biegiem uciekając peletonowi, by po uplasowaniu się w czołówce przejść do stabilnego marszowego tempa. Według oficjalnych informacji od organizatora czekała nas 10-kilometrowa trasa do kompleksu Molke (odwiedzonego przez nas dwa tygodnie wcześniej), a potem ledwie dwa kliki do miejsca noclegu. Droga wiodła głównie po asfalcie i w znanym terenie, byliśmy więc spokojni co do pierwszego etapu rajdu. Dystanse między ekipami rosły, gwiazdy iskrzyły, bojowy duch zagrzewał nas do walki (bliżej prawdy, to główny udział w grzaniu nas miało pierwsze podejście). Sprytnie wynajdując skróty parliśmy do przodu, przez jakiś czas w towarzystwie szwarnej ekipy Figlarzy I Ancymonów. Po dwóch godzinach przybyliśmy na miejsce kompleksu na trzeciej pozycji. Po drodze widzieliśmy pierwszą ekipę biegającą po okolicy – zapowiadał się raczej intensywny punkt. Odczekaliśmy chwilę w kolejce, po czym dowódca dostał 2 minuty na zapoznanie się z zadaniami – czyli znalezieniu 5 punktów rozrzuconych po okolicy. Nic trudnego. Aha, na każdym punkcie dostaniemy do zapamiętania kombinację liter i cyfr. Kolejne dwie godziny zeszły nam na hasaniu po potężnym wzniesieniu górującym nad doliną, oczywiście z uwzględnieniem jego niebosiężnego szczytu. Najpierw strzelnica „bardzo dynamiczna†– cztery sektory (po jednym na każdego członka drużyny) długiego budynku, w każdym cztery cele, trzy szanse na trafienie – czas start! Jakimś sposobem nie zrobiliśmy sobie krzywdy biegając po gruzowiskach, w dymie rac i pomocnych wrzaskach obsługi punktu, osiągając jednocześnie wynik 12 trafień na 16 możliwych – jak się okazało, plasując się w ścisłej czołówce. Podbudowani sukcesem ruszyliśmy dalej, idąc na azymut przez leśne bezdroża, w celu odnalezienia kolejnych punktów. Powspinaliśmy się, wynaleźliśmy poukrywane lampiony oznaczające punkty, zapamiętaliśmy kombinacje – całą nocną konkurencję zakończyliśmy na trzecim miejscu. Teraz pozostał nam tylko krótki odcinek do miejsca noclegu. Była godzina pierwsza w nocy. Tym razem opuściliśmy bite szlaki i skracając sobie drogę polnymi duktami dotarliśmy do miejscowości, w której to miał na nas czekać nieokreślony nocleg. Budynek zlokalizowaliśmy po rzęsistym oświetleniu, po czym okazało się, że leży po drugiej stronie strumienia. Szukać mostu nikomu już się nie chciało, więc jakimś sposobem przebiliśmy się przez rwącą wodę i wkroczyliśmy – jako drudzy – do lokacji. Z zapowiadanych kilometrów 12 wyszło jakieś 18, a nawet się nie pogubiliśmy po drodze. Budynek niczego sobie, ciepło jest, miejsce jest, łazienki a nawet i łóżka. Jedyny haczyk był w braku bieżącej wody. Cóż, nikt nie mówił, że będzie lekko, ale i tak byliśmy komfortowej sytuacji – przed nami całe 3 godziny snu! Ostatnie ekipy doszły na miejsce nawet trzy godziny po nas, co zmniejszało szanse na sen do zera. Po zamknięciu pierwszego dnia (nocy) rajdu mogliśmy oddać się na zasłużony odpoczynek.
Kolejny dzień rozpoczął się przed godziną 7mą. Od razu miła niespodzianka – w nocnych zmaganiach osiągnęliśmy trzeci wynik, co pozwoliło nam wystartować rano z tej pozycji. Åšniadanko, kawka, ogarnięcie sprzętu i już byliśmy gotowi do zmagań. Ruszyliśmy. Pogoda znośna, forma, mimo zarwanej nocki, elegancka. Trasa pokrywała się z naszymi poprzednimi wyprawami, więc nie spodziewaliśmy się trudności z nawigacją. Mieliśmy przed sobą jednak duży dystans i budziły się w nas wątpliwości, czy jest w ogóle możliwe wyrobienie się w czasie w naszej kategorii. Pierwszy punkt w jakiejś wioseczce, tam – instrukcja zrobienia… czegoś. Dostaliśmy kartkę z rysunkiem jakiegoś urządzenia uplecionego z liny i puszczono nas dalej. Cóż, myśleć będziemy potem. Kolejny punkt czekał w znanym nam już schronisku Zygmuntówka, położonym nad stokiem narciarskim. Droga – prosta, długa i męcząca. Lica nasze okrył rumieniec, oddech przyspieszył, a pot perlisty skropił czoła. Mimo to, udało nam się wyprzedzić podczas podejścia ekipę SGO, choć trzeba im przyznać, że nie oszczędzali się. Zebraliśmy siły na ostatnie, najbardziej strome podejście i wkroczyliśmy do środka schroniska. Tam czekały nas liny. Dużo lin. Okazało się, że mamy do zrobienia z pojedynczego, 30-metrowego kawałka liny nosze dla naszych plecaków – ta właśnie konstrukcja widniała na instrukcji z poprzedniego punktu. Wyblinki, pętelki, oczka i inne cuda tego rodzaju zapewniały nam rozrywkę przez kolejne 20 minut, ale najgorsze było dopiero przed nami. Po upleceniu noszy musieliśmy ponieść na nich nasze plecaki (łącznie jakieś 60 kg) dalej, w górę zbocza – po mokrym śniegu i błocie, aż po do kolejnego punktu. Rozpoczęła się półgodzinna, mozolna gehenna, która doskonale jednoczyła drużynę w wymyślaniu organizatorom, plecakom, noszom… Kiedy w końcu dotarliśmy do miejsca, gdzie plecaki trafiły z powrotem na nasze plecy, nieco paradoksalnie odetchnęliśmy z ulgą. Uznaliśmy, że nie ma już szans, aby wymyślili coś jeszcze gorszego. Z tą pozytywną myślą ruszyliśmy dalej, na przełęcz Kozią, gdzie mogliśmy zobaczyć medevac w akcji – jeden z uczestników, kontuzjowany w boju, został zabrany przez ratowników górskich. Atrakcje, nie ma co. Pozostając w tej tematyce, rozwiązaliśmy test krótki medyczny i rozpoczęliśmy podejście na Wielką Sowę. Im wyżej, tym zimniej i więcej śniegu. Na samym szczycie, standardowo już – ważenie plecaków. Tym razem jednak, na samym szczycie wieży widokowej. Nie tracąc więcej czasu niż było to konieczne, opuściliśmy szczyt i zeszliśmy na przełęcz k. Rzeczki, przez którą maszerowaliśmy kilkanaście godzin wcześniej. Po drodze zahaczyliśmy o schronisko i rozwiązaliśmy test z wojskowości, zaś na przełęczy lokalizowaliśmy w terenie punkt za pomocą nawigacyjnych urządzeń elektronicznych. Humory dopisywały, sił nie brakło, a i spotkać ciekawych ludzi można było na szlaku. Dobiliśmy do połowy trasy i coraz śmielej zaczynaliśmy myśleć o wyrobieniu się ze wszystkimi punktami w regulaminowym czasie – zwłaszcza patrząc na fakt, że odtwarzaliśmy trasę z ubiegłej edycji. W „kasynie†ponownie realizowaliśmy test sprawnościowy, tym razem jednak nie dorównujący „morderczościąâ€ ubiegłorocznym rozrywkom. Kilometr dalej droga obowiązkowego przemarszu – czyli zasadzka. Punktowy wysłał nas naprzód, z zapewnieniem, że ktoś nam wszystko tamy wyjaśni. Oczywiście wyszło tak, że w pewnym momencie zaczęto do nas strzelać, bez wyjaśnień i instrukcji. Cóż, Semper Parati gotowe na wszystko odpowiedziało pozorowanym ogniem przyciskającym i kryjąc się za osłonami terenowymi przebiło się dalej. Na punkcie kończącym „odcinek specjalnyâ€, mimo wzorowego wykonania manewru, nikt nie docenił naszego poświęcenia i po prostu posłano nas w dalszą drogę. Omijając niebezpieczny teren wróciliśmy na szlak, wiodący wzdłuż grzbietu górskiego na północ. Czas powoli się kończył, ale mieliśmy dobre tempo i coraz większe nadzieje na drugie miejsce – obsługa punktów przyznawała, że wyprzedzała nas tylko jedna ekipa! W tak entuzjastycznych nastrojach dotarliśmy do przedostatniego punktu. Rozprawiliśmy się tam z krótkim testem z wiedzy airsoftowej i ruszyliśmy w dół zbocza do ostatniego punktu na trasie – walimskich sztolni „Włodarzâ€. Do zamknięcia mety pozostała jedna godzina – damy radę!
Jak to powiadają – alpiniści najczęściej giną schodząc po zdobyciu góry. Rozprężenie, utrata koncentracji… Niestety, ta stara prawda dotknęła i nas. Banalny błąd w nawigacji pociągnął za sobą utratę orientacji w terenie i fatalne w skutkach zagubienie. Kiedy w końcu udało się ustalić nasze położenie, byliśmy zbyt daleko od Walimia, aby zdążyć na czas – nie wspominając już o odwiedzeniu punktu we Włodarzu. Ostatecznie dotarliśmy do mety pół godziny po wyznaczonej godzinie, za co – mimo zaliczonych 11 z 12 punktów – wypadliśmy z kwalifikacji. Walczyliśmy dzielnie do samego końca i muszę stwierdzić, że reprezentacja Semper Parati dała pokaz prawdziwej siły, determinacji i wytrzymałości. Porażka boli, ale świadomości dokonanego przez nas wyczynu nikt nam nie odbierze – ponad 50 km po górach w 20 godzin. Teraz pozostaje nam tylko wyciągnąć wnioski z błędów, a za rok być jeszcze lepszymi.
Kategoria Basic by Pepe
Nadszedł ten dzień. Po dwóch selekcjach zdecydowałem się po raz pierwszy wystartować w GFPOINT w kategorii BASIC z jasnym celem: dotrzeć na metę w limicie czasowym i zaliczyć wszystkie punkty na trasie. Wszystko co udało się zrobić ponadto miało być tylko na plus. Trasa zaczynała się i kończyła w Centrum Kultury i Sportu w Walimiu, wiodła przez szczyt Wielkiej Sowy, przełęcz Sokolą, okolicę Osówki, górę Włodarz i sztolnie pod wspomnianą górą. Taką kolejność wybrałem ponieważ w zaliczaniu punktów miałem wolną rękę. Pogoda sprzyjała, więc szykował się ciekawy marsz.
Na miejsce dotarliśmy w sobotę o godz. 8:00. Był czas na zapoznanie się z organizacją biegu, „pomacanie†nagród i przygotowanie do trasy. Krótki komunikat startowy, wspólne zdjęcie i odliczanie. 5,4,3,2,1 i start… GFPOINT 2015 rozpoczęty. Na pierwszy ogień poszedł punkt zlokalizowany na parkingu przy sztolniach – szybki marsz i jedynie pieczątka na karcie zawodnika. Drugi punkt był zlokalizowany na Jeleniej Polanie – trudniejszy do zdobycia niż się wydawało. Można się było do niego dostać dłuższa trasą z łagodniejszym podejściem lub krótszą, ale po bardzo stromym zboczu. Wybrałem drugą opcję i to był pierwszy błąd. Podejście zajęło mi więcej czasu niż okrężna droga i musiałem gonić innych zawodników, których wcześniej wyprzedziłem. Na punkcie test z wiedzy o ratownictwie medycznym, szybkie zaznaczanie odpowiedzi i w drogę w kierunku Wielkiej Sowy. Droga była w miarę płaska, choć oblodzona, ale można było nadrobić trochę straconego czasu. Wielka Sowa przywitała nas mgłą, śniegiem i silnym wiatrem. Punkt był na szczycie wieży – pieczątka i można ruszać w dół. Szybkie zejście po oblodzonym szlaku z zaliczeniem punktu w schronisku Sowa, gdzie czekał test z wiedzy o jednostkach wojskowych i już jestem w barze Riese. Tam czekała na mnie gorąca herbata, posiliłem się batonem i w drogę. Następny punkt to tzw. „Kasyno Osówka†i tu kolejny błąd. W pewnym momencie znowu skusiłem się na skrót i źle na tym wyszedłem… Czekało na mnie to co najgorsze na trasie – test sprawności: 20 przysiadów, kilkadziesiąt metrów biegu, 20 wejść na skrzynie i rzut granatem… ufff… udało się. Mięśnie paliły niemiłosiernie, ale fakt, że jestem już coraz bliżej mety motywował mnie do marszu. Czekało jeszcze tylko podejście pod Włodarza, a potem „z górkiâ€. Po drodze jeden punkt z podbiciem pieczątki i można się wspinać. Podejście nie było specjalnie trudne, ale po kilkunastu kilometrach każdy krok był coraz bardziej bolesny. Po ostatnim podejściu pieczątka od zmarzniętych dziewczyn, krótki postój na uzupełnienie energii i znowu decyzja: iść okrężną drogą na szlak czy skrócić sobie przez las. Kompas w dłoń, kierunek obrany i można ruszać. Tym razem decyzja była dobra, bo trafiłem wprost pod bramę kompleksu Włodarz. Na zegarku 15:20, więc trzeba się śpieszyć, aby zmieścić się w limicie. Punkt był bardzo rozbudowany, bo składający się z kilku zadań. Nie trzeba był ich wykonywać i nie wiązało się to z karą czasową, jednak można było dostać dużo minut premiowanych. Pierwszy punkt to strzelnica – zaliczone, drugi to wejście po drabince – odpuszczam. Idę do podziemi, gdzie czeka zadanie polegające na rozłożeniu „kałacha†na czas, potem trochę dziwne zadanie ze zlokalizowaniem kopert (których jak się okazało nie było) i kolejny test z wiedzy o Riese przy „wielkiej saliâ€. Opuszczam sztolnię i kieruję się na punkt ukryty w terenie, szybkie spojrzenie na zegarek – dochodzi 16. Decyduję się oddać kartę i iść w stronę mety. Ostatni marsz przez Chłopską Górkę i już widać Walim. Na metę udało się dotrzeć o godzinie 16:35 co dało 7 godzin trasy. Po doliczeniu premii i kar sklasyfikowany zostałem na 44 miejscu – środek stawki więc jestem zadowolony. Cel zrealizowany!
To było bardzo ciekawe doświadczenie, nabrałem ochoty na więcej. W przyszłym roku na pewno wystartuje i może odważę się na kategorię PROFESSIONAL. Na razie wiem, że moje przygotowania nie poszły na marne i stawiam poprzeczkę wyżej. Za rok będę walczył o lepsze miejsce.