Airsoftowy bieg na orientację organizowany przez Gunfire wpisał się już na stałe w kalendarz Semper Parati. Wraz z ogłoszeniem kolejnej edycji imprezy jasne było, że i tym razem spróbujemy swoich sił w zmaganiach na górskich szlakach – teraz gościć nas miały Rudawy Janowickie i Góry Lisie. Na długo przed startem rozpoczęliśmy przygotowania, zarówno kondycyjne jak i terenowe, aby jak najlepiej sprostać wyzwaniom na trasie kategorii TEAM. W końcu czekało nas ponad 40 km z przeszło 20-kilowym obciążeniem. Zainteresowanie podkręcały dawkowane przez organizatora przecieki o nowych atrakcjach spodziewanych w trakcie zawodów. Kiedy wieczorem 29 stycznia przybyliśmy do bazy rajdu w Marciszowie byliśmy silni, zwarci i gotowi na poprawienie wyniku z zeszłego roku.
Start naszej kategorii przewidziany był na 3.30, mieliśmy więc sporo czasu na rejestrację, odpoczynek i zanurzenie się w tej szczególnej atmosferze GFPointa. Standardowo wystawiono ekspozycję replik – nagród za zwycięstwo w poszczególnych kategoriach, wśród których największą sensację budziło absurdalnie drogie G28 dla kat. PROFESSIONAL. W lokalnym gimnazjum zgromadziła się cała rzesza airsoftowców wszech kamuflaży i formacji, przez co sala gimnastyczna wyglądała jak jakiś bardzo niezorganizowany obóz wojskowy. Humory dopisywały – korzystając ze zgromadzenia wymieniano doświadczenia, dowcipkowano, dogadywano się na inne imprezy. W prawdzie w tym huczącym ulu trudno było zasnąć, ale udało się nam złapać parę godzin snu niezbędnych do przeżycia kolejnego dnia.
Kiedy wybiła nieludzka godzina startu, pod czystym księżycowym niebem rozgrzewało się już 26 drużyn gotowych do walki o wieczną chwałę i prestiż. Organizator wyjaśnił podstawowe zasady i organizację prologu poprzedzającego główną część biegu, po czym – kiedy już rwaliśmy się do startu – wysłał całą tą wesołą kompanię do autokarów podstawionych parking dalej. Było to zaskakujące, choć historia GFPointów zna już takie zagrania. Po kilkunastu minutach jazdy wyrzucono nas w okolicach stacji paliw w Kamiennej Górze. Tam nastąpiła druga część odprawy, rozdanie map i w końcu – START!
Ruszyliśmy z kopyta, wiedząc, że od realizacji prologu będzie silnie zależała nasza dalsza pozycja w trakcie biegu. Postanowiliśmy pójść mniej oczywistą drogą i zaliczać punkty umiejscowione w okolicach kompleksu poniemieckiej fabryki amunicji Antonówka od końca – jeśli przewidziane były jakieś zadania, uniknęlibyśmy korków i niepotrzebnych kolejek. Podbiegając w razie potrzeby oderwaliśmy się od pozostałych teamów i przez błotno-lodowe polne drogi przebiliśmy się do lasów skrywających wojenne ruiny. Niestety, nasza taktyka była nieco za sprytna – organizator nie postarał się i na punktach nie czekały nas żadne zadania. Sprawnie zdobyliśmy 8 dziurkowań na kartach mijając resztę drużyn idących w przeciwnym kierunku i zawróciliśmy do miasta, gdzie rozpoczynała się główna trasa zawodów. Zbliżała się godzina 7 – normalni ludzie powoli budzili się do życia, pracy, spaceru z psem i zaciekawieni obserwowali umundurowane i uzbrojone grupki przemykające chyłkiem po ulicach Kamiennej Góry.
Pierwszy punkt na regularnej trasie znajdował się na wzniesieniu górującym ponad miasteczkiem, skrywającym podziemne korytarze kompleksu Arado. Stromizna była zabójcza, jednak aby dostać się na dwójkę potrzebna była przepustka z jedynki. Wdrapaliśmy się, udało się nam nie wypluć płuc i stoczyliśmy się z powrotem na dół do wejścia do podziemi. Tam korytarze, przejścia, tajne machiny, Niemcy i… test z wiedzy o historii obiektu. Szkoda, że nie wykorzystano tego niesamowitego miejsca w bardziej angażujący sposób – bieg z repliką po walimskich sztolniach do dziś wspominam z dreszczem emocji. Wpisując się na listę drużyn trudno było nie zauważyć, że przed nami punkt odwiedziła znacząca większość pozostałych teamów – szykowała się zacięta walka o odrobienie strat.
W blasku jutrzenki opuściliśmy Kamienną Górę i w starym wyrobisku małego kamieniołomu zaliczyliśmy strzelnicę, gdzie w ograniczonym czasie trzeba było „zdjąć†16 celów, uzyskując za to bonusowe minuty. Po szybkim uporaniu się ze strzelaniem ruszyliśmy dalej. Podbiliśmy karty na zakręcie prowadzącym do Antonówki, przeszliśmy znowu przez teren kompleksu, zdobyliśmy kolejne perforacje i wyprzedzając kilka zdezorientowanych drużyn weszliśmy na nieznane terytoria. Kolejny cel znajdował się na górskim grzbiecie parę kilometrów dalej, doświadczyliśmy więc już nieco wspinaczki. W końcu dotarliśmy na miejsce, gdzie przy pomocy lin i uprzęży jeden nieszczęśnik z teamu [czyt. autor] wspiął się na drzewo, przedostał po taśmach na kolejne i podbił karty. Nie było to szczególnie wymagające wyzwanie, ale pozwoliło rozluźnić mięśnie i z nowymi siłami ruszyliśmy w dół zbocza. Plan był – wg mapy – bardzo prosty. Do kolejnego punktu nie prowadziły żadne proste drogi, więc przebijaliśmy się na azymut. Zabieg ten udał się jak najbardziej i doszliśmy do ósemki najkrótszą możliwą drogą. Nie napotykając zadań odznaczyliśmy swoją obecność i pognaliśmy do Raszowa. Kolejne drużyny zostawały w tyle i nasze morale znacząco rosły z każdym kolejnym wyprzedzonym teamem. W wiejskiej świetlicy rozgromiliśmy test medyczny i orzeźwiliśmy się herbatą. W międzyczasie wstał słoneczny i wietrzny dzień – rześka aura utrzymała się do samego końca, nie naprzykrzając się nam zbytnio.
Kolejny punkt znajdował się na zboczach Wielkiej Kopy – najwyższego szczytu Rudaw. Podchodziliśmy na górę od południa, natykając się na znaczne ilości śniegu topniejącego w promieniach słońca, nieco utrudniającego wspinaczkę pod coraz bardziej strome wzniesienie. Po kilkunastu minutach dotarliśmy na miejsce, w którym dano nam wybór – podjęcie zadania z szansą uzyskania 30 bonusowych minut lub odpuszczenie bez żadnych konsekwencji. Bojowy duch płonący w zespole nie pozwolił nam zignorować wyzwania i z werwą zaszturmowaliśmy wzgórze, na którym dwójka „tych złych†miała bronić perforatora. Dzięki współpracy z drugim teamem sprawnie przycisnęliśmy przeciwnika, podbiliśmy karty i wycofaliśmy się do miejsca startu. Nie marnując czasu na odpoczynek rozpoczęliśmy wyczerpujący atak na Wielką kopę. Bezwzględna wysokość góry nie była oszałamiająca, jednak stromizna i obciążenie robiły swoje. Wedle starych GFPointowych tradycji na najwyższym punkcie trasy czekało nas ważenie plecaków, po którym ruszyliśmy w dół północnymi stokami. Wiele metrów dalej i niżej znajdował się punkt z testem sprawnościowym, gdzie rozrywano nas atrakcjami takimi jak dźwiganie pnia, delfinki, czołganie czy wleczenie opon. Mimo zmęczenia zadania przysporzyły nam sporo radości – pozytywna rajdowa atmosfera i złote usta Olka zakoleżkowanego z całym airsoftowym światem działały niezawodnie.
Zbliżając się do wioseczki Wieściszowice słyszeliśmy niosące się po górach echa wystrzałów – znak był to niechybny, że kolejnym punktem miała być zapowiadana z dawna „prawdziwa†strzelnica. Kiedy weszliśmy do starego kamieniołomu, przeszkolono nas z podstawowych zasad, wręczono po karabinku AKMS załadowanym dziesięcioma nabojami i wskazano cele. Dzięki mundurowemu doświadczeniu 3/4 drużyny udało się nam zdobyć satysfakcjonującą ilość bonusowych minut i nie zwlekając skierowaliśmy się na słynne Kolorowe Jeziorka. Było to ostatnie planowane podejście i w nogach czuć już było przebyte kilometry. Niżej położony punkt ugościł nas ciepłą herbatą i obietnicą odpoczynku niewliczającego się do ogólnego czasu – wykorzystaliśmy skwapliwie tą dogodność na krótką regenerację sił. Chwilę później byliśmy już punkt wyżej, gdzie należało obtłuc kawał metalu nadając wiadomość alfabetem Morse’a i przebiec dwie rundki po wzgórzu z nurkiem na noszach. Sensowności tych zadań nie śmieliśmy poddawać w wątpliwość, ale wydawały się nieco wysilone. Jako ciekawostkę przytoczę fakt, że tuż obok stała dmuchana łódź podwodna. Po pokonaniu tych wyzwań rozpoczęliśmy ostatni etap wędrówki.
Do mety zostało nam ledwie kilka kilometrów. Czasu – w odróżnieniu zeszłorocznego finiszu – mieliśmy pod dostatkiem, ale nie zmniejszaliśmy tempa. Na kolejnych punktach dowiadywaliśmy się, że przed nami było tylko parę drużyn, co wzmacniało naszą determinację. Ostatnim zadaniem był niezbyt trudny test ze znajomości części replik ASG. Rozprawiliśmy się z nim bez problemu, a w międzyczasie minęła nas koleżanka Kasia, tym razem walcząca w kategorii BASIC. Kres wędrówki widniał już na horyzoncie… Na metę weszliśmy dwie godziny przed zamknięciem trasy z zaliczonym kompletem punktów.
Mimo trudnego początku daliśmy radę nadrobić straty i zakończyć bieg z poczuciem satysfakcji z walki do samego końca. Po tym wysiłku nadszedł czas na zasłużony odpoczynek i posiłek. W szkole gromadzili się kolejni uczestnicy imprezy, wszyscy komentowali trasę i dzielili się wrażeniami z pokonanych wyzwań – w gwarnej atmosferze doczekaliśmy ogłoszenia wyników. Obserwując i oklaskując zwycięzców musieliśmy uznać, że tym razem byli od nas lepsi – daliśmy z siebie 120%, ale wiemy, że podium jest w naszym zasięgu. Za rok zawalczymy o nie ponownie. Wszak nie chodzi tu o nagrody czy plastikowe puchary – udział w takich zawodach to zmaganie się nie tylko z przeciwnikami, ale przede wszystkim z własnymi słabościami. No i przyczynek do większej chwały Semper Parati! 😉