COMBAT ALERT 2013

SEMPER PARATI NA COMBAT ALERT by Rip

Na tę ogólnopolską prestiżową imprezę nakręcaliśmy się już od końca minionego roku – zebraliśmy się i kupiliśmy cztery bilety już na samym początku sprzedaży. Miesiące przed wydarzeniem trwały intensywne przygotowania organizacyjne na combatowym forum – tworzyły się struktury naszej strony – Koalicji Zachodu. Mimo naszych chęci wstąpienia do szeregów sił specjalnych, kierowani mądrością organizatorów ostatecznie wylądowaliśmy w oddziałach liniowych, czyli w trzeciej drużynie III plutonu. Dowódca drużyny – Gwiazdor, wedle zaleceń sztabu gonił nas i zbierał wszelkie potrzebne i nie informacje oraz pilnował, coby każdy uposażon był odpowiednio. Generalnie kładziono spory nacisk na „wojskowość” tego całego zamieszania – rozkazy, struktury, zalecenia… Mnie się nawet podobało, ale mundurowa reszta delegacji SP, nazwijmy to delikatnie, „kręciła nosem”. W międzyczasie szykowaliśmy już sprzęt, testowaliśmy oporządzenie, a nawet sprawiliśmy sobie na team broń wsparcia – M249 – którego to zostałem powiernikiem. Podkręcaliśmy, kombinowaliśmy i z coraz większą niecierpliwością czekaliśmy… Po drodze niestety zrezygnować z udziału musiał dzielny wojak Cahir, tak więc została nas trójka.

W końcu nadszedł czas wyjazdu. Załatwiliśmy sobie urlopy/ucieczki z uczelni, załadowaliśmy desantowo-szturmową Corsę i urywając po drodze tłumik wyruszyliśmy do dalekiej Warszawy. Trasa mijała sprawnie, jedynym co nas martwiło [oprócz kilku zostawionych, a strategicznie ważnych rzeczy (oraz rozpadającej się opony)] była deszczowa pogoda zapowiadana na łikęd. Późnym wieczorkiem dotarliśmy do noclegu w warszawskim areszcie. O tym, co się działo później mogą opowiedzieć głęboko zawiedzeni Patryk i Olek. Ja się przynajmniej wyspałem. Kolejny dzień, z lekka deszczowy zaczęliśmy od ostatnich poprawek sprzętu, śniadania w kebabie i w końcu wyjeździe. O godzinie 16 zawitaliśmy do Studzianek Pancernych, minęliśmy obóz Republiki Wschodu otoczony pojazdami bardziej i mniej pancernymi i przez lasy i błotniste pola dotarliśmy do nieco… mniej reprezentacyjnej bazy KZ. Do wieczoru zeszło nam na rejestracjach, chronowaniach i ogarnianiu się, tak aby o 2000 stawić się na apelu. Nieustający deszcz nie umilał nam egzystencji, niemniej, pod prowizorycznym zadaszeniem z klapy bagażnika i namiotu przysposobiliśmy się do boju. O 2000 stawiliśmy się na apelu Koalicji. Zwarte szeregi, głośne komendy, deszcz… Najciekawszym momentem był wjazd Organizatora na transporterze gąsienicowym w asyście SKOTa na środek placu, po staranowaniu ogrodzenia. Po krótkiej, acz motywującej odezwie zyskaliśmy +10 do morali, po czym rozeszliśmy się na ostatni spoczynek przed gotowością bojową zarządzoną na 2230. O wyznaczonym czasie okazało się, że nie ma Gwiazdora… „No dobra, zaraz się pewnie pojawi” – myśleliśmy. Jednak dżentelmen ten nie zaszczycił nas swą obecnością już do końca imprezy, najwidoczniej uznając ze swoim funflem, że nie płacił przecież dwóch stów za bycie – o zgrozo! – mokrym. Nie powiem, koleś dał mocnego kopniaka w krocze morale oddziału. W tej sytuacji zostałem gwałtownie awansowany i objąłem dowodzenie nad 33 drużyną – wzięli mnie na odprawę, przedstawili plan działania i… jazda.

I FAZA

Zaczęliśmy działania o 23, godzinę szybciej, licząc na zaskoczenie i powolność przeciwnika wyruszyliśmy w las pod osłoną mroku i deszczu… i zatrzymaliśmy się tuż za bazą. Nie wiem, czy dowódcy plutonów się pogubili, czy nie dogadali, tak czy inaczej zaczęło się od dezorganizacji. Jakoś się tam ogarnęli, po czym wznowiliśmy marsz w kierunku docelowego skrzyżowania. Plan był prosty – zająć przed wrogiem i utrzymać przez godzinę pod kontrolą. Wkrótce po osiągnięciu wyznaczonej pozycji nawiązany został pierwszy kontakt z wrogiem. Zaczęło się. Przemieszanie oddziałów, wrzeszczący plutonowi i wyraźny chaos organizacyjny utrudniał nieco ocenę sytuacji. Pewny jest za to pechowy desant wrogich oddziałów specjalnych na samym środku skrzyżowania otoczonego przez nasze siły – tym to dopiero się nie udało. Jakoś rozlokowaliśmy się wokół obiektu, straciliśmy kontakt z bezpośrednim przełożonym i nieświadomi, co i gdzie się właściwie dzieje czekaliśmy na wroga… który w nie nadszedł. Cały ten bałagan w ciemnym lesie zalewanym strugami deszczu dał mi pewne wyobrażenie, jak wyglądać może wojna. Chaos. Wrażenie to potęgowało poczucie, że nie jestem zbyt dobrze przygotowany do dowodzenia…
W końcu, wobec braku kontaktu z dowództwem i realizacji wytycznych [utrzymać skrzyżowanie przez godzinę] zebraliśmy się z pozostałymi siłami rozproszonymi w okolicy i powróciliśmy do bazy. Chwała organizatorom za gorącą herbatę – choć cała KZ jechała na jednym czajniku, wobec awarii większości dystrybutorów… Zluzowano nas na 2 godziny, z czego skrzętnie skorzystaliśmy moszcząc się w samochodzie.

O 0430 pojawiliśmy się ponownie przy plutonowym namiocie. Nastroje po drzemce nieco lepsze, choć trzęsło mną niemiłosiernie. Z resztą o morale dbał nieustająco nasz niezastąpiony duet Askel&Olin, jadący, szydzący i rozśmieszający każdego dookoła. Kiedy ludzie ich słuchali, to pokładali się ze śmiechu, bądź chcieli ich zabić. Ja sam do końca imprezy byłem rozdarty między tymi dwoma opcjami. Tak czy inaczej zebraliśmy się do kolejnego zadania wyznaczonego naszej kompani przez sztab. Tym razem gra toczyła się o flagę, której kontrola pod koniec fazy o 0600 dawała punkt danej stronie konfliktu.

Witajcie, witajcie (CA13 by 0lin).

W końcu po długim oczekiwaniu na tą prestiżową relację uchylę cała prawdę o zacnym i na długo zapamiętanym boju podczas Combat alert 2013.

Cyber – dzielni komandosi czyli Ja, Patryś i Radziunia w końcu doczekaliśmy się wyjazdu do Studzianek Pancernych, gdzie próbie zostały poddane nie tylko nasze wyćwiczone, zahartowane w boju boskie ciała, ale twarda i nieugięta psychika. Dzień przed naszym wojażem wspólnie z Patryczkiem ruszyliśmy na podbój Warszawki, ale kluby i inne dyskoteki nas nie powaliły i ten wątek zakończę w tym zdaniu.

Rano, na lekkim kacu, po zjedzeniu wypasionego kebaba, nasz Hołowczyc ruszył czerwoną strzałą na ustalony „target” – przepraszam perymetr. Pogoda, jak dzień wcześniej deszczowa i tak już do soboty. Po drodze kawka i kac kupka na 5 gwiazdkowej stacji benzynowej.

Dojechaliśmy. Droga asfaltowa, później jakieś 300 metrów camel trophy 😛 i na parking. Szykowanie. W deszczu powiem tak ch**owo – ale zawodowo. Radzia wymyślił na prędko osłonę z namiotu powieszoną na tylnej klapie od bagażnika, gdzie jako tako się pozbieraliśmy. Były kłótnie, spory i zwady, ale duch koleżeństwa nas nie opuścił i po zamieszaniu były ręce i przeprosiny.

Ubrani jak na wojnę poszliśmy sprawdzić szmoc naszych karabinów na przygotowanym stanowisku, później rejestracja, podpisiki i pobranie gadżetów. I czas na odprawę

Na odprawę jak na białym koniu – tylko, że na czołgu zajechał organizator wraz ze swoją świtą najdzielniejszych wojaków z kałachami na ślepaki. Przemowa, zasiała ziarno odwagi w mym sercu. Spoko. Tu w wspomnę, ze nasz dowódca jeszcze na odprawie był. Tak to ten co nasze zabawki pół roku wcześniej kazał opisywać, ile magazynków i jakie doświadczenie bojowe macie w aesgie.

Później zniknął i się nie pojawił. Amba.

Dobrze, że jednogłośnie z Patrysiem wyznaczyliśmy Radzia na jego zastępcę i po odprawie Radziu mógł się już do końca imprezy wykazywać jakoś nasz dowódca plutonu. Tu wspomnę, że w tym roku stanęliśmy do boju w szeregach Koalicji Zachodu. Coś w stylu NATO czy ONZ – gdzie jako obrońcy mieliśmy ratować kraj przed tyranią i despotyzmem.

Z 3 kompanii podzielono nas na 3 drużyny, a drużyny po 10 osób na plutony i tak już zasłynęliśmy naszym męstwem w plutonie 33.

Naszym pierwszym zadaniem było wyruszenie w nocy na zwiad, zwiad jak się idzie w 60 osób to już nie zwiad, ale trudno. Byli tacy komandosi, co to walczyli na wszystkich wojnach i wiedzieli lepiej, hahaha. Klimat jednak był i to spory. Deszcz, zimno i ciemno. Idziemy co chwilkę stając i obserwując. Mimo licznej grupy każdy szedł jak w skarpetkach. Każdy krzak, drzewo, cień. Może to wróg, ch** wie masakra. Dobrze, że mogłem liczyć na mojego buddiego – Patryczka. Idziemy, idziemy. A i wspomnę o naszym przyjacielu Deadmasterze, który też był w naszym plutonie i dawał radę jak na wojaka z SGO przystało. W końcu doszliśmy do skrzyżowania. Szybkie rozlokowanie. Gdzieś w oddali słychać strzały, krzyki. Bój toczył się na tym ogromnym terenie w każdym możliwym miejscu.

Ktoś krzyknął „pojazdy, cisza, dawać RPG”. I jeb, strzał z rpega i auto poszło, potem drugie. Strzały z karabinów w kierunku ochrony konwoju. Trup się ścielę gęsto, płoną czerwone lampki. Co chwilę słychać rozkazy z dowództwa, mnie to wku**iało więc wyłączyłem moja radiolkę (Navcoma :D), bo i tak nie mogłem nadawać. Radzio dostał polecenie od Góry na zmianę lokalizacji. Zbieraliśmy się więc rozrzuceni po lesie i rowach. Widzę, jest Patryk, „o siema Dedziu”. Żyją, wracamy do bazy.

W czasie powrotu wyciągamy wnioski, komentujemy. Ch**, ze mokro i zimno. Nam nie przeszkadzało. W obozie mamy czas na odpoczynek, ale chyba go nie czujemy, bo nic nie czuliśmy ahhahaa. Chyc do auta, nakryłem się kołdra z folii, zdjąłem suchutkie i nie ubłocone butki Batesy i za chwilkę znowu do boju.

Wyruszyliśmy z bladym świtem chyba było koło 4, może 5. Jeden z kolegów tak się trząsł, że Patryś chciał mu wódki dać, bo myślał, że ma delirkę. Pozdro dla Orbiego i Daniela – dali radę skur**syny :). Poszliśmy do lasu, idziemy nasłuchujemy. Kolejne skrzyżowanie strzelamy wojna, nie opiszę, bo jak w transie, zmieniamy magazynki, Radzio wali z KM. Åšmierć – ku**a. Oby w innych relacjach było więcej opisów tej wojny. Zadnie zaliczone.

Do obozu posiłek MRE – pychotka lyky lyky lyky. Rozkaz, mamy zdobyć więzienie. Hahaha. Nie takie więzienia się zdobywało. Ale co ja tam wiem. 😛

Na polu czekał na nas wóz opancerzony. Tylko na amerykańskich filmach jest dużo miejsca i wygodnie. Polski pojazd – masakra – konserwa, ale co tam fajnie podrzucało na koleinach. Hamulec i tekst „spier**lać z wozu” – no to żeśmy spier**lili. Okazało się, że nasz pojazd nie może strzelać, a z naprzeciwka jechały pojazdy wroga. Jeszcze tak szybko nie spier**lałem. W sumie to nas chyba ze 30 osób. Biegniemy przez las, kur*a krzaki, się potykam, unik, broń cała. W oddali toczy się już bitwa. Ktoś rzucił gaz czy racę dymną, i ch**a widać. Za chwilę kolejna, jeb. Wbiegamy na drogę, do rowu, i krzaczorami. Widzę trupy, naszych i wroga w więzieniu. Miejsce prawie nie do zdobycia. Budynek stał na środku polany, pełno okopów, a snajperzy walą z okien, koło mnie przeszła seria z KM. Nie wierzę:
na drogę przed samym więzieniem wybiegł Radziu, na ziemie i wali do wroga z KM. Za chwilkę lasu wybiega Dedziu, to my z Patrykiem osłona, walimy z czego możemy. Dobiegł, zabija wroga z pistoletu. Teraz ja, biegnę skaczę na glebę i strzelam, nagle sruuu, kur*a dostałem w plecy. Medyk, medyk… Druga kula mnie zabija na śmierć… 🙂

Idę z dumnie założona kamizelką SEMPER PARATI i widzę jak wróg w asyście kilku pojazdów jedzie w kierunku naszych plutonów. Chyba nie mieli szans, nie wiem, poszedłem jako trup. Po drodze spotkałem kolegów z Koalicji, pogadałem i się pośmiałem. Było OK.

Powrót i kolejna misja. Tym razem mamy ochraniać flagę, czekamy w szybko wykopanych okopach. Jest wróg i walimy, niestety dostałem raz, za 10 minut drugi raz. Fajnie się czekało, ale co tam…

W bazie odpisałem się, czekam na resztę. Jakoś się zebrali. I zaczynam jeść rybkę smaczną, a tu kolega z FIA, nie ma jedzenia wojna jest. To ja w locie na gryza rybkę i do akcji. W lesie skaczmy przez rowy głębokie na 2 metry, w butach chlupie woda, jest wróg. Za drzewo i wale do pojazdu, o i tam wróg. Nagle, z tyłu klepniecie „hasło”, hahaha, nie znam odzewu. To gość z Republiki zaszedł mnie od tyłu – placek ze mnie, wracam na respa.

W miedzy czasie wywiązała się straszliwa kłótnia z wrogiem na temat pojazdów i nieśmiertelnej załogi.

Robi się wieczór, powoli czuję zmęczenie, no po 20 godzinach wojny mam prawo, ale nie narzekam. Ostatnio akcja epicka. Nasz pluton w wsparciu z chyba 2 jeszcze miał zaatakować konwój wroga. Przygotowujemy osłony, ustalamy miejsca rozlokowujemy KM-y. Ciemno jak w dupie, słychać strzały, błyski. Idą, idą w naszą stronę, ale nie z tej której się spodziewaliśmy, tylko od naszych pleców, Salto w tył, do Radzia – naszego dowódcy. Są coraz bliżej, stoją, strzelająâ€¦ hahaha, dobrze, zabijają swojego, ahhaha fajnie się kłócą, a my dalej leżymy chyba z 30 minut tak leżę, palec na spuście, odbezpieczam, emeczka gotowa do strzału… jeszcze nie… a tu nagle, no nie, wróg za plecami. Jakiś zabłąkany oddział wroga, dosłownie parę metrów za nami… cicho, może nas nie zobaczą. Przechodzą, świecą nam latarkami po plecach. Stres na 150, ale opatrzność od Patryka czuwa. Nagle Domino (dowódca 3 plutonu) mówi, że trzeba zrobić odwrót. Szanse marne. To jeb na nogi; nagle z 10 osób wstaje i wali do wroga, chyba ich nieźle zaskoczyliśmy, bo nie zdążyli odpowiedzieć ogniem. Z krzaków po drugiej stronie nasi robią nam plecy – super. Przebijamy się przez krzaki, niedobitki z dwóch plutonów ruszają na ostatnią już misję. Wychodzimy z lasu na drogę, strzały, lecą dwie race, ktoś z naszych dostał, ale wroga zabiliśmy. Za parę minut widzimy wóz bojowy, wali do nas z miniguna, efekt super, bo miał fluoroscencyjne kulki i naświetlacz. Jeb z rpega i wozu niet. Nawiązuje się regularna bitwa, konwojenci odpowiadają ogniem. Dostałem lipa, drugi raz, koniec. Kurde, gdzie mam lampkę czerwoną, dobrze, nie dobrze, że kolega miał, to razem wróciliśmy. Wracamy pod pomnik żołnierzy, którzy bohaterską śmiercią w tym historycznym miejscu też walczyli z najeźdźcą. Tu następuje ostatnia mowa organizatora, wręczenie nagród, brawa i wiwaty. Super. Wracamy ostatni raz Skotem (chyba tak się ten wóz opancerzony nazywa). Na zegarku grubo po 2, moja torba zrzutowa pełna od pustych magazynków.

Ledwo do auta, krótki sen. Rano słońce w pełni, po tych deszczowych godzinach – miód.

Pakowanie, Pomoc Agapowa i jego auta, kabli do akumulatora i jedziemy.

Wracamy, przygoda prestiż. Dzięki chłopy za wojnę, do zobaczyska w 2014, a kto nie jedzie ten PLACEK.

CA 2013 by Askelavicius

Na Combat Alert szykowaliśmy się już dwa lata. W poprzednim roku spóźniliśmy się z kupnem biletów, więc tym razem spięliśmy dupki i bilety kupiliśmy w grudniu. Przygotowaniom nie było końca, chociaż wielokroć je przeklinałem. Pieniędzy wydałem tyle, że gdyby moja żona się o tym dowiedziała, to byłby rozwód, a w najlepszym wypadku separacja.

Wreszcie nastał dzień wyjazdu. Uczucie podniecenia narastało. Czwartkowy nocleg w Warszawie i próba znalezienia z Olinem jakiegokolwiek klubu, w którym można byłoby się pobawić, spełzła na niczym. Wykorzystaliśmy to i wyspaliśmy się. W piątek rano, ubraliśmy się w mundury, żeby uniknąć zmiany ubrania w strugach deszczu i dojechaliśmy do Studzianek Pancernych. Przejeżdżając główną ulicą do obozu KZ pomyśleliśmy „Prestiżâ€. Potem było już tylko… lepiej!

Nie jesteśmy plackami, ale też nie podawaliśmy się komandosów, co to mają po 5 lat doświadczenia w airsofcie, ale przed poborem uciekali i wymyślali sobie choroby. Potem dostali kategorię „D” i dziwili się, że nigdzie ich do pracy nie chcą przyjąć. Ale na strzelankach każą sobie meldować, bo w airsofcie mają oficerskie szlify. Żal mi takich ludzi. Duży żal mam do pierwszego dowódcy 33 drużyny – Gwiazdora. Chłop wszystkie dane zbierał w tabelki (ilość baterii, magazynków i inne śmieci), a widziałem go tylko na apelu o 21.00, jeszcze przed rozpoczęciem gry. Potem spier*olił nikomu o tym nie mówiąc. Na szczęście w drużynie miałem samych gigantów: największego szydercę Ola, który bajerował każdego, dowódcę Ripka, Deadzia, którego poznałem wcześniej, a który szerzył spustoszenie swoją armatą, Orbiego, który rano tak się trząsł, że myślałem, że ma chłop delirkę i trzeba mu polać, a dał radę do samego końca, bo nie był z waty! Daniela, który taszczył markerowyrzutnię, a także Ostego, który otrzymał honorowe miejsce w loży szyderców! Mam nadzieję, że nie pominąłem nikogo z 33. Pozdrawiam również D-cę Domina, Smoka, Ciacha, który urzekł mnie swoim sposobem bycia, Kolegę z brodą „na taliba”, który w nocy nazwał mnie i Olina Kaczyńskimi – to największy szyderca, a także Tailor-SailorMan, który z nami działał, bo zgubił swojego buddiego. Mam nadzieję, że wymieniłem wszystkich, chociaż to trudne. Ogólnie dziękuję wszystkim z KZ, którzy dali radę. Zapomniałbym! Szczególne podziękowania dla Agapowa, który pomógł nam odpalić naszą taktyczną Corsę na kable. Natomiast nie dziękuję następującym osobom:

– komandosom, co w deszczową noc woleli spać w aucie,

– komandosom, którzy kupili sobie Batesiki, ale tylko żeby sobie w nich zdjęcie zrobić, bo mama nie da na drugą parę,

– komandosom z białego Transita, którzy grillowali na parkingu i opier*olili kurczaczka, ale rąk już im zabrakło żeby śmieci posprzątać,

– komandosowi, który zmniejszył wydajność ToiToi w obozie KZ do 75% srając na deskę i po sobie nie sprzątając (oby Cię sraka przez miesiąc męczyła),
– i wielu innym, o których nawet nie chce mi się pisać.

Na imprezie razem z moim najlepszym waflem Olem, śmialiśmy się ze wszystkiego. To był dobry sposób na utrzymanie wysokiego morale – zarówno swojego, jak i członków drużyny. Mam nadzieję, że się Wam udzielało. I mimo tego z czego śmiałem się na miejscu oświadczam: w przyszłym roku również wybieram się na CA. Oczywiście po stronie KZ, bo co to za przyjemność bić przeciwnika mniej liczebnego. KZ jest prestiż. RW jest paździerz. No ale cóż. Wschód to dalej komuna, ale zachodnie dolary by chcieli. Chcieliśmy przywieźć im cywilizację, ale nie chcieli, więc w przyszłym roku dostaną baty.

Co się tyczy terenu – był duży, był zarośnięty, był mokry, były w nim dziury i kałuże. Organizator powinien wykarczować las, przygotować w nim drogi (najlepiej asfaltowe), a obozy rozłożyć obok siebie i ćwiczyć wojny napoleońskie. Myślę, że wtedy Ci którzy przyjeżdżają postrzelać, „bo to strzelanka i o to w tym chodzi”, byliby zadowoleni. A w ogóle, to po co dowództwo i zadania – najlepiej puścić gości w las i niech sobie strzelają.

Ludzie bywali śmieszni w tym swoim narzekaniu na odległość poszczególnych miejsc – parkingu, pola namiotowego, sztabu i ToiToi. Ale jakby ToiToie były bliżej, to płakaliby, że smród gówien muszą wdychać. Ale tak to jest jak mama albo tato wszędzie samochodem dowiezie…

I jeszcze cena biletu… Każdy by chciał się postrzelać za 20 zł i żeby jeszcze były pojazdy, gar zupy i losowanie nagród (najlepiej firmowych replik). Ale zorganizować imprezy to nie ma komu. A narzekać potrafi każdy. Smutna prawda. Nawet jeżeli ta edycja była gorsza (nie mam porównania z poprzednim, a osobiście bawiłem się przednio), to potrzeba konstruktywnej krytyki, a samą wpadkę potraktować jak… no właśnie wpadkę. Za rok pewnie będzie lepiej.

Troszkę mnie boleli kuloodporni wrogowie, ale na to Organizator nie poradzi. Takie zachowanie naprawdę osłabia morale. Ale jak oni strzelali, to jeszcze przed strzałem krzyczą, że dostałeś i oszust z Ciebie, bo się nie przyznałeś. Kwasy z pojazdami też były i nie chodzi mi tutaj, o to, że mnie nie dowoziły na miejsce. Bo ja nogi mam i całe szczęście, że już 25 lat działają i nie płaczę, że buty musiałem zamoczyć. Idzie mi o to, że słychać było jak kule z markerów biły o blachę, a Ci dalej prowadzili ogień. No cóż, może trafiliśmy na turboumocnione, niezniszczalne pojazdy taktyczne. Każdy w sumieniu powinien rozważyć, na ile grał uczciwie, a na ile walił w ch*ja.