Border War czyli „daj umoczyć chlebka 
Tekst „daj umoczyć chlebka†przejdzie do historii tekstów jak „prestiżâ€ czy „robi robotęâ€. Tak mogę rozpocząć opis jednej z największych airsoftowych imprez z Europie skupiających ludzi z ponad 17 krajów. Border War VI edycja The Sunseeker odbyła się w miejscowości Vrchbela w kwietniowych dniach od 24 do 27 AD 2014. Oczywiście ekipa SP zapisała się już pół roku wcześniej pomimo ogromnego zainteresowania i presji szybko znikających biletów. 2600 biletów sprzedało się w kilka minut. Tu wymienię piątkę szczęśliwców którym udało się pojechać: Dedziu, Radziu, Miro, Patryk i Olek. Impreza oczywiście naruszyła domowe budżety, ale mieliśmy wyglądać jak goście.
Nasz wyjazd rozpoczął się od pakowania i upychania w Galloperze całego szpeju. Pierwszym przystankiem była Zaręba, gdzie noc spędziliśmy w przyczepie, na nocnych rozmowach dzięki uprzejmości Patrykowej rodziny. Strach było włączyć reflektory w furce, bo popaliła trawę w przydomowym ogródku. Rano wpadliśmy do kantoru po korony, kawę i inne duperele. Nawigacja odpalona i start. Trasa poniosła nas przez Niemcy, ale dzięki temu uruchomiliśmy wychyłomierz. Dwie godzinki i byliśmy na miejscu.
To co zobaczyliśmy na miejscu zrobiło na nas ogromne wrażenie. Widać, że niektórzy gracze duuużo zainwestowali w „zabawkiâ€. Zwykłe samochody zostały przerobione na maszyny wyglądające niczym czołgi. Pancerze, wieżyczki strzelnicze czy automatyczne działka robiły robotę. Karabiny, pistolety aż uginały się od dodatków. Widać było nawet nokto chyba 17 generacji ;). Biedy nie było – poważnie traktuje się takie imprezy, ale to dobrze. Oczywiście większość graczy była normalnie ubrana i normalnie wyposażona.
Pogoda dopisywała, a my stojąc w licznej kolejce do rejestracji czy chronometru, przyglądaliśmy się całemu temu zgiełkowi (znalazł się jednak czas na pojechanie do miasta na dużą i pyszną pizzę). Po wszystkim mogliśmy już wejść na teren gry – dwa piesze kursy z parkingu do naszej wioski, bo na traktorach i ciężarówkach miejsca jak na lekarstwo.
Scenariusz imprezy dzielił uczestników na kilka frakcji:
– Task Forces,
– Guerillas,
– Cartel Mendez,
– Triangle Corp.,
– MSDF,
– mieszkańcy wioski Attoche.
Wybór padł na Cartel Mendez, ponieważ była to najmniej liczna grupa (ok. 50 osób), a jej charakter pozwalał na duża elastyczność. Dwie największe siły (TF i G) liczyły ponad kilkaset osób. Jako kartel mieliśmy konkretną stylizację – kwieciste, hawajskie koszule, dżinsy i kapelusze. Wyposażenie to lekkie pasy taktyczne i niezawodne repliki. Efekt był prestiżowy.
Oficjalny start imprezy przypadał w piątek na godzinę 12:00. Do tego czasy mieliśmy już swoje leże w boxie i delikatnie rozpoznaną okolicę. Nasze pierwsze zadanie to założenie plantacji kokainy, gdzie po godzinie wyprodukowaliśmy pierwsze porcje narkotyku. Zaznaczam, że fabularnego i jako główny materiał zarobkowy. W tym czasie mieliśmy już pierwszy kontakt z wrogiem (bodajże MSDF). Udało się uniknąć ostrzału, a na ew. pytania odpowiadaliśmy, że mamy tu pole z kukurydzą – przeszło. W międzyczasie przyszedł patrol partyzantów i wywiązał się strzelanina. Partyzanci wygrali, ale byli wobec nas bardzo nieufni i po rozbrojeniu doprowadzili nas do wioski. Oficjalnie-nieoficjalnie byli to nasi sprzymierzeńcy, ale w początkowej fazie gry stosunki były napięte.
W wiosce ruch już był ogromny. Przychodzili lub przechodzili różni wojacy, przemykały samochody. Za pierwsze zarobione pieniądze udaliśmy się do Kasyna. Tam Radzio dwa razy wygrał ze śmiercią w rosyjską ruletkę, a Dedziu wygrał partyjkę pokera z barmanem. Barman-Czech zadziwiająco dobrze mówił po polsku. Tu nawiąże do języka – oficjalny angielski, ale nawet mój niski poziom to native speaker :P. Niestety bariera językowa to częsty problem, ale jak głośno, wyraźnie i kilka razy się powtórzy, to zazwyczaj się uda. Piątek upłynął nam na odwiedzinach naszego pola. Odskocznią był przyjazd policji i oddziałów do zwalczania nielegalnego handlu. Musieliśmy szybko uciekać w góry i tam nastąpiła mała wymiana ognia. Jakoś się udało i po całym zamieszaniu powróciliśmy do wioski. W tym czasie była jeszcze jedna akcja. Ktoś porwał naszego Szefa. Musieliśmy bez rozlewu krwi odbić naszego bossa. Zorganizowaliśmy wiec mały protest pod bazą MSDFu. Były krzyki i skandowanie. Pojawiła się nawet prasa. Bazę mieli zrobioną konkretnie. Przy głównej bramie znajdowała się brama wjazdowa, a przy niej dwie wieżyczki obsadzone załogą. Wewnątrz były pomieszczenia oraz jedna wieża dla snajpera. Wokół otoczona była solidnym murem. Negocjacje przyniosły sukces i w ciągu godziny szef się pojawił.
Teraz pora opisać wioskę – centrum stanowił wielki namiot, który pełnił rolę Kasyna i Baru. Obok niego było kilkanaście domków mieszkalnych. Przez środek biegła droga, a na jej końcach znajdowały się dwa szlabany. Przy jednym z wjazdów mieścił się szpital polowy z sympatycznym doktorem i jego pielęgniarkami. Wioska tętniła życiem, kobiety tańczyły i śpiewały, ludzie korzystali z hazardu, oddziały wojsk wykonywały larpowe zadania. Dedziu zdobył lekarski certyfikat, który uprawniał go do poskładania nas po otrzymaniu postrzału. Nadchodzący wieczór trochę to zamieszanie uspokoił, ale w nas obudzili się bandyci. Pierwszy zginął najemnik, a po 10 minutach dwaj koleżkowie szukający odwetu. Kolejna grupa najemników również nie miała szczęścia, chociaż udało im się nas postrzelić. To wywołało lekką burzę i parunastu najemników przyszło nas szukać – bezskutecznie. Gdy się trochę uspokoiło wyruszyliśmy na nocny wypad, którego celem był atak na bazę MSDFu. Poszedłem z Dedziem i Radziem. Skradaliśmy się przez las dobre 40 minut. Koło bramy przejeżdżał pojazd, co pozwoliło nam na dokładniejsze spojrzenie i rozeznanie. Wyskoczyliśmy z lasu i rozpoczęliśmy ostrzał – szedł magazynek za magazynkiem. Na bramie szok, a my susa do lasu. Zanim zorientowali się co i jak, i puścili za nami patrol byliśmy już daleko. Po drodze usunęliśmy wrogi szlaban. W wiosce propagandowe hasła w sztabie najemników, umieszczenie ich loga na toi-toiach oraz zdjęcie ich flagi i założenie „obraźliwego†plakatu. Po dobrze wykonanej pracy przyszedł czas na sen.
W sobotni poranek zbudziło nas słońce – zjedliśmy śniadanie i umoczyliśmy chlebek. Dedziu apetycznie chrupał suchary. Z rana pośmialiśmy z Miruszka-chrapuszka, i Patrysia-marudnisia. Do południa posiedzieliśmy na polu „kukurydzyâ€. Wpadło troszkę kasy, ale szykowało się już kolejne zadanie. Część ekipy czeskich Wikingów ruszyła na drugi koniec pola gry celem założenia laboratorium. Dołączenie do nich zajęło nam ok. 2 godzin. Po drodze spotkaliśmy patrole partyzantów, słychać było tez odgłosy walki. Musieliśmy zachować czujność. Gdy zbliżaliśmy się do celu naszej wyprawy natrafiliśmy na oddział Task Forces walczący z partyzantami. Nie mogliśmy przejść obojętnie, tym bardziej, że w centrum potyczki było nasze laboratorium. Udało się nam utłuc kilku, niestety Dedziu został ranny, a późnej go jakieś liszaje dobiły. Reszta uciekła do okopu na wzgórzu. Tam w trakcie podejścia zostaliśmy postrzeleni przez „swoichâ€. Ach te ciężkie palce. Miro wziął odwet na jednym z nich, ale w końcu on też zginął. Wraz z napotkanym czeskim kolegą ruszyliśmy do wioski. Następnie udaliśmy się do obozu partyzantów i tam niedaleko nich założyliśmy nowe laboratorium. Musieliśmy niestety zapłacić za ochronę, ale co tam. Udało się nam jeszcze zabrać wozem bojowym jak Goście. Niestety w drodze KM został przez Radzia pozbawiony muszki – taki mały psuj.
Po powrocie do wioseczki dostaliśmy info że będziemy musieli zdobyć dwie rakiety z obozu TF. Niestety nie mogliśmy ujawnić że pochodzimy z kartelu – mieliśmy upodobnić się do najemników, żeby cała wina spłynęła na nich. Czas oczekiwania wykorzystaliśmy do handlu z doktorkiem ze szpitala uzyskując w ten sposób kilka czeskich opatrunków wojskowych. W godzinach wieczornych, po zmroku, wyruszyliśmy z wioski wraz z kilkoma Wikingami i na umówionym miejscu przy parkingu czekaliśmy na kolejna grupę. Czas oczekiwania umilała nam „kokaina†i przeklinający Radziu. Kto tam był to wie. 😛 Dowodzenie odrobinę nam nie przypasowało, więc odłączyliśmy się od głównej grupy i odciągnęliśmy część sił nieprzyjaciela. Czesi mogli podejść pod bramę i skubnąć rakiety. Noc jeszcze na dobre się nie rozpoczęła, więc w pełni sił udaliśmy się do drugiej bramy TF. Po drodze wyposażony w noktowizor lub kilka (kto bogatemu zabroni) oddział starał się nas ubić, ale sprzęt to nie wszystko. Taktyka i szybkie nogi pozwoliły na elegancki, taktyczny odwrót. W lesie przeczekaliśmy inny, skradający się oddział i ruszyliśmy dalej. Czekało nas jeszcze wejście pod górę, przemarsz skrajem lasu i polem. Naszą zaletą była cisza i liczebność pozwalająca niezauważalnie przemieszczać się po terenie okupowanym przez wroga. Do bramy bocznej doszliśmy wzdłuż ogrodzenia pod napięciem i pola minowego. Trafiliśmy akurat na zmianę warty, ale bezpośrednio wejścia chroniła wieżyczka wyposażona w szperacz o dużej mocy. Dodatkowo nie było żadnego rowu lub formy osłony. Milimetr po milimetrze udało nam się dojść na odległość skutecznego strzału i… SRUUUUUU. Radziu miał KMa, więc pruł z niego dobre parę sekund dając nam szanse na wycofanie. Strażnicy byli chyba w takim szoku, że zaczęli strzelać w przeciwnym kierunku. Tej nocy już pewnie nie przespali. Patrol pościgowy też za nami wysłali, ale nie wiedzieli w którą stronę. Idąc wzdłuż ogrodzenia natrafiliśmy na ścianę drzew obwieszoną światłami chemicznymi – długą na co najmniej 200 metrów, głęboką na jakieś 20 i wysoką na 3. Dwukrotnie mieliśmy w tym miejscu wymianę ognia. Druga nie skończyła się dla nas dobrze… Droga do wioski zapowiadała się długa, a nogi bolały, ale cudem udało się nam zejść do obozu. I do wyra.
Niedziela to czas sprzątania i pakowania. Rozgrywka trwała jeszcze do 12:00, ale od rana widać było udające się na parking ekipy. Wkrótce i my dołączyliśmy do tego smutnego korowodu, opuszczając tę wspaniałą krainę…
Pewnie nie opisałem wszystkich akcji jakie się tam odbyły, ale nudy nie było. Jako kartel robiliśmy robotę. Najgorzej było się spakować i wracać. Niestety rzeczy też było sporo do zabrania. Wykorzystaliśmy kupony na piwko i kiełbaskę. Siku i powrót do Polski. Podsumowując – super zabawa i ekipa z Czech. Mamy nowe znajomości i jest prestiż. Stylizacja na kartel wyszła idealnie a nawet koledzy z Czech korzystali z naszego pomysłu (zobaczyli zdjęcia z RYSIA). Za rok też jedziemy, ale chyba jako partyzanci. I mam nadzieję, że jakąś liczniejszą grupą. Dzięki chłopaki.
0lin edited by Askel