Border War VII: Skylance

Pięciokrotny zdobywca nagrody Airsoft Choice Award, największa impreza „ersoftowa” w Europie środkowo-wschodniej, 3500+ uczestników, dziesiątki pojazdów, helikoptery… Czeskiego wydarzenia Border War nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Semper Parati, z wyjątkowo pozytywnymi wrażeniami z szóstej edycji, postanowiło uświetnić swoją obecnością także siódmą odsłonę BW. Tym razem zgłosiliśmy się do boju po stronie Insurgents (odpowiednik ubiegłorocznej Guerilli), czyli leśnej partyzantki i głównego antagonistę para-amerykańskiego Task Force.

Tak jak i poprzednio, pierwszych atrakcji impreza dostarczyła jeszcze daleko przed rozpoczęciem gry, bo już w trakcie grudniowych zapisów. Ceny biletów wzrosły, tak samo jak ilość chętnych i tempo rozchodzenia się wolnych miejsc. Pierwszej fali biletów nawet nie dało się zauważyć, na drugą załapali się tylko nieliczni szczęśliwcy, główny zaś bój stoczył się o trzeci rzut. Mimo padających serwerów, tuzina ataków hakerskich i przeciążonych sieci udało się nam dobrać do biletów dla całego składu. Prawdziwą konfuzję wprowadził Åšwierszczu, który 3 miesiące po zapisach a jeden przed imprezą po prostu… kupił bilet na stronie BW. Jakim sposobem udało mu się tego dokonać, pozostaje tajemnicą. Zeszłoroczna ekipa powiększyła się o kolejnych dwóch wojowników, tak więc Paratusowa drużyna działała w składzie: Cahir, Askel, Olin, Ded, Pepe, Åšwierszczu i Rip. Tym razem mieliśmy działać w bardziej regularnych i licznych siłach, a do tego ramię w ramię z rodakami. Przydzielono nas do kompanii G składającej się praktycznie z samych Polaków i oddziału Litwinów – przynajmniej dogadamy się, co nie było takie oczywiste podczas działań z Czechami rok temu.

Samo kupno biletów nie wyczerpało jednak zaplanowanych dla nas przez los przedborderowych przygód. Transport siedmiu chłopa z namiotem i sprzętem nie był wykonalny przy użyciu jednego samochodu, podzieliliśmy więc ładunek między kultowego już Gallopera i rydwan Pepego, w trasie zaś uwzględniliśmy zwyczajowo nocleg w Zarębie. Jak się później okazało, decyzje te uratowały nasz wyjazd, albowiem drugiego dnia wyprawy jeden z pojazdów (zgadnijcie który) uległ poważnej awarii i jedynie uczynność krewnych i znajomych pozwoliła nam dotrzeć w rozsądnym czasie na miejsce. W końcu jednak stanęliśmy na parkingu Motorlandu koło Beli pod Bezdem, otoczeni przez setki ludzi i samochodów z każdego zakątka europy (i nie tylko). Gwar obcych głosów, nieprzeliczone ilości replik i innych sprzętów oraz piękna kwietniowa pogoda szybko pozwoliły nam wczuć się w niesamowity klimat Border War. Po aprowizacji w miasteczkowym Tesco i wstępnym ogarnięciu rozpoczęliśmy przerzut na miejsce obozowiska – tym razem oddalonego od strefy Offgame o jakieś 4-5 km. Chwała organizatorom za zapewnienie transportu wojskowymi ciężarówkami! Taka forma przejazdu była nie tylko bardzo praktyczna, ale też dawała mnóstwo frajdy – wrażenia z paki ciężarówki mknącej przez las, chłostanej wiatrem i gałęziami na długo zostaną w naszej pamięci. Obóz Insurgentsów umiejscowiony był po drugiej stronie asfaltowej (publicznej i używanej) drogi dzielącej teren gry, w dość gęstym lesie, co – wedle organizatorów – uniemożliwiało postawienie większych namiotów, wobec czego zalecano budowę obozowiska w bardzo-partyzanckim-stylu i spanie pod pałatkami. Widać, że niedoceniona została determinacja uczestników do spania w godziwych warunkach, gdyż wyrósł tam prawdziwy las namiotów o pojemności od 2 do 40 osób (przypominających małe hangary). Wśród nich stanęła nasza 6-osobowa kadrówka i namiocik Åšwierszcza, wraz z zapleczem kulturalno-gastronomicznym. „Dzielnica” składała się głównie z polskich obozowisk, mogliśmy się więc poczuć bardzo swojsko na tej obcej ziemi – nawet mimo wrzasków Niemców zaprawiających się przed bitwą 20 metrów dalej. Wieczór pierwszego dnia w terenie upłynął spokojnie, gdyż znużeni emocjami dojazdu i budowy obozowiska darowaliśmy sobie nocną „integrację” na rzecz wyspania się przed akcją.

W piątkowy poranek atmosfera wojny była już mocno wyczuwalna. Po szybkim śniadaniu rozpoczęliśmy najciekawszą, bezpośrednią część przygotowań do boju – szpejowanie. Wdziewanie mundurów, poprawianie oporządzenia, testowanie replik, czyli wszystkie te czynności składające się na wyposażenie wojownika radowały nasze serca i wlewały w nie bojowy duch. Oblicza nasze pokryliśmy barwidłami, co by w mroku dżungli lepiej się kryły i we wrogich szeregach popłoch wzbudzały. W obozie niosły się już groźne okrzyki wydawane przez dziesiątki gardeł, kiedy dokonywały się ostatnie odprawy i briefingi. Przełożony naszego plutonu, Logan, przekazał nam wytyczne na najbliższe godziny – przejmujemy główny teren gry, niszczymy wszelką wrogą siłę, zajmujemy przyczółki i zdobywamy przychylność lokalnej ludzkości. Zwyczajowa wojna, nic nowego dla nas. W końcu apel generalny i ruszamy.

Pierwszy dzień minął na lokalnych potyczkach, w których z różnym szczęściem mierzyliśmy się z przeciwnikami. W ramach zaprzyjaźniania się z tubylcami odwiedziliśmy wioskę, wyjątkowo zatłoczoną (żeby nie rzec: w lekkim chaosie) i tętniącą życiem. Czego tam nie było! Walki mieczami, rzuty nożami, hazard, uciechy dla ciała i wyzwania dla umysłu… Tym razem działaliśmy w klimacie wysp wschodniego Pacyfiku, zalatywało więc z lekka japońskością. Miejsce to było wprost oblegane przez chyba wszystkie strony konfliktu, co skutkowało dość napiętą atmosferą. Po pewnym czasie spędzonym na poznawaniu folkloru powróciliśmy do bazy, nie unikając bojów w drodze powrotnej. Wieczór przyniósł nam kolejne uciechy – zapowiedź nocnej warty wokół bazy. Spędziliśmy w ten sposób kilka ładnych godzin szwendając się po okolicy i wypatrując wrogich sił, które jednak nie raczyły niepokoić naszego partyzanckiego obozu. Cóż, takie już uroki działania w zorganizowanych siłach. Po zakończeniu służby udaliśmy się na zasłużony odpoczynek w naszych namiotach – klimat obozowiska był naprawdę dobry, przywodząc na myśl prawdziwe partyzanckie siedliszcze.

Sobota, przyznam, nie była najciekawszym dniem tego Bordera. Wyruszyliśmy z rana dużymi siłami hen! głęboko na terytorium wroga w celu uratowania załogi rozbitego śmigłowca (jakby nie mieli czego robić, jak się rozwalać gdzieś po lasach). Maszerowaliśmy raźno, rozbijając po drodze wraże siły i nieustępliwie zbliżając się do miejsca katastrofy… aż napatoczyliśmy się na feralne skrzyżowanie. Nasza kompania wyszła z lasu prosto pod lufy przeważającego liczebnie przeciwnika okopanego na przeciwległym wzgórzu. Zostaliśmy zalani potokami kompozytu – trup słał się gęsto, znikąd ratunku czy osłony! W krótkim czasie cały oddział poszedł w „taktyczną rozsypkę”, czyli żeśmy odrywali się jak i gdzie popadnie. W chaotycznych potyczkach zginęła większa część oddziału, w wyniku czego pluton przeformować się musiał na respie. Ale walczyliśmy dalej – aż do wieczora działaliśmy w centrum terenu gry prowadząc własną wojnę partyzancką, kąsając i szarpiąc wroga gdzie popadnie. O ile udawało się nam go znaleźć, bo obszar działań był naprawdę ogromny. Utrudniało to również kontakt z bazą, skazani byliśmy więc na własną inicjatywę. Koniec końców powróciliśmy do bazy zmęczeni i stanowczo mało usatysfakcjonowani. Ale przed nami była jeszcze ostatnia noc gry…

Wraz z oddziałem Logana na akcję wyruszyła najbardziej zaciekła część naszego plutonu – Olin, Ded i Rip. Plan był prosty – szerokim łukiem omijamy główny teren rozgrywki i wbijamy bezpośrednio do wrogiej bazy, by siać tam popłoch i zniszczenie. Aby dostać się na miejsce musieliśmy przejść jakieś 8 km, zachowując jednocześnie ciszę i zaciemnienie w celu uniknięcia wykrycia. Był to długi, nocny marsz. Towarzysze broni u boku, replika w dłoni i gwiazdy nad głową – ach, ten romantyzm airsoftu. Po jakichś dwóch godzinach zbliżyliśmy się do wrogiej bazy na tyle, by rozpocząć ostatnią, „skradanąâ€ fazę podejścia. Po cichutku, powolutku, czasem pełznąc, czasem biegnąc, krok za krokiem, unikając wykrycia przez patrole przeciwnika – nadchodziliśmy. Poziom adrenaliny rósł odwrotnie proporcjonalnie do dystansu od namiotów wroga. W końcu ostatnim zrywem dopadliśmy granic obozu i… zaczęła się rzeź. Czuliśmy się jak wilki w zagrodzie owiec. Mordowaliśmy wrogów śpiących w namiotach (Hey, guys! – What? – You’re dead, good night!), przechadzających się po okolicy (poprzez klepnięcie w ramię znienacka), a w końcu i zaalarmowane straże (regularnym ostrzałem). Pomagały nam ciemności i niedbałość nieprzyjaciela – a czasem i bezczelność, kiedy paradowaliśmy po ścieżkach z włączonymi latarkami, udając zdezorientowanych żołnierzy Task Force. To była zabawa. Po jakimś czasie skrytobójcza skradanka zamieniła się w chaotyczna gonitwę, z której – o dziwo – części oddziału udało się ujść z życiem. Autor zwyczajowo musiał zagubić się na samym początku rozróby w obozie i z resztą plutonu spotkał się dopiero w obozie, jednak wszyscy byliśmy zgodni, że przeżyliśmy właśnie najlepszą akcję tego Bordera. Zasypialiśmy z poczuciem spełnionego obowiązku i wielką satysfakcją.

Niedziela nie przyniosła już wielu atrakcji, prócz momentu ataku na naszą bazę – cała potyczka skończyła się jednak, zanim SP zdążyło chociażby się oszpejować. Ot, taki przerywnik w pakowaniu. Z racji utrudnień transportowych zmuszeni byliśmy ewakuować się już w okolicach południa. Powrót szczęśliwie nie przyniósł nam więcej przygód.
Podsumowanie? Działaliśmy w innej formule niż rok temu, zaznając jednocześnie komfortu walki w sile dużego oddziału, jak i chaosu w dowodzeniu na szczeblu „armijnym”. Poziom organizacji i przygotowania „najlepszego eventu 500+” nie pozostawiał wiele do życzenia, kolejna edycja potwierdziła tylko nasze odczucia z poprzedniej. Poznaliśmy wielu dzielnych wojowników, naoglądaliśmy się sprzętu i zdobyliśmy kolejne „wojenne” doświadczenia. Czy wrócimy do Vrchbeli w kwietniu 2016?

O tak.

Od Olka – kolejny cytat do kolekcji: „czy może Pani sypnąć chlebkiem?”.