S.T.A.L.K.E.R. Silesia, czyli Semper Parati grasuje po Zonie
Jak ciągnie wilka do lasu, tak ciągnie stalkera do czarnobylskiej Zony… tym razem, ciągoty te zawiodły nas na Åšląsk w okolice mitycznego Sosnowca. Kolejna edycja larpa w klimatach S.T.A.L.K.E.R.–a organizowana przez Memo i spółkę miała wnieść powiew świeżości przez zmianę miejsca i naszej koncepcji działania. Po raz pierwszy Semper Parati miało wystąpić na Stalkerze pod jednym sztandarem, tworząc najgroźniejszą i najbardziej rozpustną bandycką hulajpartię, jaka po Zonie chodziła…
Co by nie pisać, rozmach organizacyjny staje się naszym znakiem rozpoznawczym. Doświadczeni w Rysiach i innych „fabularnych†imprezach, postanowiliśmy zbudować bazę bandytów z prawdziwego zdarzenia – co za tym idzie, potrzebna nam była istna hałda rekwizytów i wyposażenia. Wyjazd poprzedziły długie przygotowania, preparowanie stylizacji i gromadzenie potrzebnego sprzętu. Pewnego rześkiego letniego poranka załadowaliśmy do pełna 3 (wcale niemałe) samochody, sformowaliśmy konwój i ruszyliśmy w drogę hen na odległy Åšląsk. Koniec końców, po klasycznym już czekaniu na ociągających się zakupowiczów, ciężkich ulicznych bojach i poszukiwaniu terenu gry dotarliśmy do… szlabanu, blokującego nam wjazd. Wyruszyliśmy więc na szybki pieszy rekonesans, na którym znaleźliśmy jakiś orgów i dowiedzieliśmy się, że zapora będzie otwarta „jak Memo wróciâ€. W międzyczasie obejrzeliśmy nieco teren gry – dość ciekawy, głównie zalesiony, przeszkadzał tylko szum samochodów z pobliskich tras szybkiego ruchu. Na szczęście oczekiwanie to nie trwało długo i niebawem mogliśmy już rozglądać się za miejscem rozbicia naszego obozowiska. Padło na uroczy leśny zakątek w okolicach „stawu†(umowna nazwa dla dość podejrzanego bajora), do którego wiodła zarośnięta, ledwo widoczna przesieka. Droga ciężka dla samochodu dostawczego, ale kiedy Kamil zasiada za kierownicą, każdy pojazd zyskuje właściwości terenowe T-90 skrzyżowanego z Subaru Imprezą – w ten sposób (przy pomocy nieocenionego Gallopera z jego 4×4) sprzęt dotarł na przedpole naszego obozu. Tutaj zaczęła się zabawa – mieliśmy bowiem do rozstawienia dwa wojskowe namioty NS (kto rozstawiał, wie jakie to ciężkie dziadostwo), wyposażenie ich i zbudowanie całej „infrastrukturyâ€. Przystąpiliśmy do pracy…
W sobotnie południe, kiedy rozpoczynać się miała impreza, nasze dumne obozowisko było gotowe. Tu rozjaśnię mrok tajemnicy skrywający nasze niecne plany. W tegorocznej edycji Stalkera nasza bandycka brać postawiła sobie (w pełni wyposażony) lupanar i (równie profesjonalną) klinikę transplantacyjną. Na uboczu bazy wykopano zawczasu grób dla przyszłych klientów. Cały teren otoczono nieprzekraczalnym (fabularnie i faktycznie) ogrodzeniem, oświetlono za pomocą instalacji elektrycznej zasilanej z generatora i przygotowano na niebezpieczeństwa Zony za pomocą zdalnie sterowanych szlabanów i zapór. Na czele tego zamieszania stanął Askelavicius, były wojskowy, który po brawurowej ucieczce ze sprzętem swojego kontyngentu zszedł na bandycką ścieżkę. Jego kompan z intendentury, kwatermistrz Cahir zajął się ochroną naszego domu uciech i jego wykwalifikowanego personelu: Fruzi, Irminy i Loli. Za prowadzenie kliniki odpowiadała (równie doświadczona w wojsku) Dorota. Reszta dzielnej kompani – Olin, Deadmaster (oficjalnie przyjęty do SP), Kamil, Lutek i Rip – była zbrojną pięścią tego bandyckiego procederu. Kici z Radarem dokumentowała nasze poczynania na fotografii. Po drodze, dołączyła do nas kompania Czterech Dzielnych Åšlązaków oraz koleżanka Kasia. Kolega Sis dowodził oddziałem Specnazu, więc nasza współpraca miała raczej ograniczony charakter.
W tym roku nowe trendy bandyckiej mody odeszły od wytartych żupanów i inszych mokasynów ulicznego rozboju – postmilitarny charakter frakcji odbił się na ujednoliconym uniformie: tielniaszce, skórze z emblematem czachy na plecach, oliwkowych spodni i porządnych butów. Przybrani w doborowe oporządzenie, uzbrojeni we wszelaką broń palną i białą ruszyliśmy na rejestrację razem… z dwoma innymi bandyckimi ekipami. Naszły nas obawy, że ilość rozbójników w Zonie przekroczy liczbę stalkerów, ale i tak czuliśmy się „tymi lepszymi bandytamiâ€.
Z lekkim poślizgiem, ale larp w końcu ruszył – jak to bywa na takich imprezach – na początku było spokojnie, wręcz sennie. Pojawili się pierwsi interesanci, wypuściliśmy rekonesans do baru, dobiegły nas plotki o grasujących gdzieś tam mutantach – gra powoli się rozkręcała. Wkrótce ruszyliśmy na pierwsze rajdy, akty grabieży i walne bandyckie misje w poszukiwaniu obładowanych artefaktami grup wracających zza Zwęglacza. W zamtuzie dokonywał się nierząd, w szpitalu – kradzieże wszystkich dających się wyciąć narządów, a i do grobu czasem komuś się wpadło. Kwitł nielegalny handel i dystrybucja narkotyków. Jednak, jak to na Stalkerach bywa, dzienna sielanka zawsze kończyła się z nastaniem nocy – kiedy to Zona budzi się do prawdziwego, brutalnego i tajemniczego życia. Tym razem nie było inaczej. Wkrótce po zapadnięciu zmroku rozpoczęły się skrytobójstwa, ataki mutantów i cichociemne podchody, gdzie każdy cień mógł być potencjalną ofiarą, zagubionym towarzyszem lub czającym się wrogiem. Nawet nasza ufortyfikowana baza była nękana przez wyjątkowo upartego Złamca Długorękiego, który swą przerośnięta (nie wiadomo, czy od promieniowania, czy innych czynników) prawicą starał się dosięgnąć nas ponad ogrodzeniem, niewrażliwy na grad ciosów spadający na jego powykręcane ciało. Wśród istotniejszych wydarzeń tej nocy warto wspomnieć polowanie na wojsko i sprowadzenie (dobrowolne i bez przemocy) Barmana wraz z całym oddziałem Powinności i zaszlachtowanie go na operacyjnym stole (przy równoczesnym wysadzeniu naszej bazy przez ukrytą w slipkach jednego z nich bombę).
W niedzielny poranek larp dobiegł końca. Można powiedzieć, że osiągnęliśmy pełen sukces natury gospodarczo-ekonomicznej, niemniej osobiście odczułem pewien niedosyt zwykłego, bezczelnego bandycenia. Bolał także niedostatek mutantów – ledwie dwa dzikie i jeden „udomowiony†przez Zielarkę. Cała kompania bawiła się jednak przednio, obeszło się – o dziwo – bez urazów na ciele. Tych na psychice nie liczę nawet. Po całej dobie rozbijania się po Zonie przyszła jednak ta smutna pora składania i pakowania. W tym momencie szczególnie odczuliśmy ciężar (dosłownie) porządnej organizacji larpa, rzecz równie męczącą, co satysfakcjonującą. Załadowaliśmy pojazdy, pożegnaliśmy się ze stalkerską bracią i wtedy zaczęły się problemy… Największą przygodą wyjazdu okazała się usterka termostatu w jednym z samochodów, co skutkowało nagrzewaniem się silnika do temperatury lawy wulkanicznej i widowiskowym wrzeniem płynu chłodniczego. Mimo tych niesprzyjających okoliczności udało nam się dotrzeć do Wrocławia i zamknąć kolejną stalkerską wyprawę.
Do zobaczenia w Zonie!