Border War VIII: Warchief

Border War VIII: Warchief

Prolog

Listopad 2015

Pewnego ciemnego, jesiennego wieczoru, w kilku wrocławskich (i jednym duńskim) mieszkaniach, ekrany komputerów rozjarzyły się stroną borderwar.cz, oświetlając skupione twarze członków SP. Czoła perliły się potem, palce gorączkowo ściskały myszki. Minuty ciągnęły się niczym godziny, odliczając do wybicia 20:00 czasu środkowoeuropejskiego. Równo o tej porze rozpocząć się miał ogólnoświatowy szturm na czeskie serwery, bezpardonowa walka na bity i bajty, w której zwyciężyć mieli tylko wybrańcy. Kiedy napięcie sięgnęło zenitu i ostatnie sekundy przed godziną W upłynęły, rozpoczęło się gorączkowe stukanie w klawiatury i wściekłe szarpanie za myszki. Gubiły się litery, myliły pola do uzupełnienia, znikały gdzieś poboczne informacje, ale wszystko to było nieistotne! Liczyło się tylko i wyłącznie jak najszybsze uzupełnienie formularza i kliknięcie zbawczego „wyślij”, z modlitwą na ustach do jakichś internetowych bóstw, aby tym razem nie wywaliło przeciążonych serwerów. W końcu wyświetlił się upragniony komunikat i z piersi wydarło się westchnienie ulgi… Udało się. Bilety kupione. Semper Parati – w składzie Askel, Olin, Cahir i Rip – jedzie po stronie Militii na Border War 8: The Warchief!

Luty 2016

Chłodnym sobotnim porankiem, licencjonowany transporter SP – Galloper – dojechał do zaśnieżonego obszaru leśnego na Załęskiej Hałdzie. Po oporządzeniu i uzbrojeniu się, kilka osób dołączyło do zgromadzonej na miejscu umundurowanej grupy. Przez kolejne godziny ci dziwni ludzie chodzili w skomplikowanych formacjach po leśnych traktach i bezdrożach wymachując (niekiedy) rękoma i (nieustannie) karabinami. Co jakiś czas zatrzymywali się, zbijali w kupę i toczyli zażarte dyskusje, po czym znowu zaczynali błądzić po okolicy. W końcu, znacznie lepiej zaznajomieni i zgrani z sobą, uczestnicy rozjechali się na cztery strony świata. W ten sposób reprezentacja Semper Parati rozpoczęła poważne przygotowania do tegorocznego Bordera, biorąc udział w pierwszym szkoleniu/treningu zgrywającym pluton Whisky 2.

Marzec 2016

Nad Wisłą zapadła noc, rozświetlana blaskiem imprezy skoków narciarskich. Tam, w dole, bawili się ludzie, całkiem nieświadomi faktu, że kilkaset metrów wyżej i parę kilometrów dalej, na zaśnieżony szlak wychodziła z przełęczy Samopolskiej uzbrojona grupa komandosów. Trasę oświetlały im gwiazdy, śnieg wygłuszał dźwięki otoczenia, a siły nieprzyjaciela rozpełzały się po terenie, przez który dane im było przejść. W końcu znaleźli sojuszniczą bazę, rozbili obozowisko i przez kolejną dobę toczyli nierówną walkę w mrozie i śniegu, uprzykrzając życie przeważającym siłom wroga. Wiedza, doświadczenie i – przede wszystkim – lepsze poznanie sojuszników na nadchodzącym BW, znów wzbogaciło SP.

Kwiecień 2016

W końcu – jedziemy. W środę już zebraliśmy manatki i porozrzucanych po Wrocławiu uczestników, podczepiliśmy przyczepkę z załadowanym namiotem i pomknęliśmy do Zaręby, gdzie czekał nas ostatni przyjazny dom przed podróżą na Południe. Posileni garem bigosu i pokrzepieni godziwym napitkiem złożyliśmy swe ciała na spoczynek. Gdy wstał kolejny rześki poranek, drużyna zapakowała się do wiernego Gallopera i pomknęła dalej w trasę. Po pokonaniu wielu kilometrów, kapryśnej nawigacji i górskich serpentyn, dotoczyliśmy się do Penny Marketu, gdzie zakupione zostały zapasy na nadchodzące dni. Chwilę potem byliśmy już w Motorlandzie przy Beli pod Bezedem, szukając miejsca parkingowego wśród setek wozów z całej Europy. Sprawnie przeszliśmy znaną już procedurę rejestracji poprzedzoną chronowaniem replik, śmiejąc się z Taskforsów czekających w kilometrowej kolejce do stanowiska akredytacyjnego. Po załatwieniu formalności podjechaliśmy szosą w okolice bazy Militii i korzystając z powszechnej dezorganizacji wtarabaniliśmy się na teren obozowiska z przyczepką (która została tam do końca gry). Samochód jeszcze kilkukrotnie zmieniał pozycję, aby w końcu spocząć na oficjalnym parkingu (autor za to najeździł się do oporu ciężarówką kursującą z OZ do bazy). Pierwszym wyzwaniem było postawienie naszego NS-a – kiedy uporaliśmy się już z organizacją obozu mogliśmy spokojnie oddać się wieczornym działaniom integracyjnym z resztą plutonu. Wprawdzie chłopaki z RB, SH, JATF i RQS nie byli nam obcy, ale nigdy nie należy zaniedbywać okazji do lepszego zgrania oddziału. Zabawy i hulanki szybko się jednak skończyły, a to z powodu arktycznych temperatur panujących w Czechach w tym czasie.

Piątek, z dawna oczekiwany dzień, przywitał nas chłodem i rosnącą atmosferą napięcia. Po tych wszystkich przygotowaniach przyszła w końcu pora ruszyć w teren i upuścić krwi podłym Amerykańcom próbujących wprowadzać gwałtem i mordem demokrację do kolejnego pokojowego parapaństwa, którego wolności poprzysięgliśmy bronić w imię fabularnych wytycznych! Wymarsz poprzedziło sprawdzanie sprzętu, szpejowanie i – największa atrakcja – malowanie twarzy farbami maskującymi. Silni, zwarci i pięknie kamuflujący się w swoich Pencottach, zebraliśmy się z resztą kompani na drodze i ruszyliśmy w teren. W ramach fireteamu współpracowaliśmy z odważnymi wojakami ze Skull Hunters. Tym razem odwiedzaliśmy wschodnią część terenu gry, rok temu kompletnie porzuconej przez akcję. Już po kilkunastu minutach zagrały pierwsze repliki – dokonując cudów logistyki, przeciwnikowi udało się zdesantować ledwie kilometr-dwa od naszej bazy. Nieźle, tym razem nie musieliśmy przynajmniej przemierzać całego terenu w poszukiwaniu wroga okupującego okolice własnego obozu. Natarcie ruszyło, zatrzymało się, jeden z naszych niegroźnie oberwał, zalegliśmy. Po chwili wygrzewania się w słońcu kompania jednak wyrwała do przodu, wiążąc ogniem przeciwnika. Nasz oddział, widząc flankujących nieprzyjaciół, dokonał sprytnego obejścia w celu obrony głównych sił przed zdradzieckim atakiem z tyłu. Niestety, ta mała grupka Task Force okazała się całą kompanią, która przejechała się po nas niczym multicamowy walec. Cóż, bywa i tak – wróciliśmy do obozowiska na respawn i posiłek regenerujący, bo kilka godzin w terenie dobrze robi na apetyt. Wkrótce potem dołączyła do nas reszta plutonu, w różnym stopniu poturbowania, nadal jednak pełna wigoru i woli walki. Niestety, kwatera główna, wobec naszego entuzjazmu bojowego uznała, że świetnie nadamy się do arcyważnego zadania pilnowania skrzyżowania hen! od akcji, emocji i jakiejkolwiek ludzkiej obecności. Do wieczora poniewieraliśmy się w jakichś leśnych ostępach, z dala jedynie słysząc odgłosy toczącej się wojny. Frustracja dotykała zwłaszcza naszego dzielnego wodza, DBR-a, za którego pośrednictwem musieliśmy realizować tak bezsensowne wytyczne. W końcu zawinęliśmy do bazy. Lekarstwem na brak akcji miała być nocna akcja – pułapka na siły TF z naszym wspaniałym fajertimem (okraszonym na ten czas pseudonimem „Bunny”) jako przynętą. Najpierw czekaliśmy pół godziny na wymarsz, potem kolejną godzinę na transport samochodem, a gdy w końcu dojechaliśmy na „zabezpieczone” pozycje (kilometr od pierwotnie planowanego punktu zrzutu), w końcu mogliśmy pocieszyć się grą. Dla większości oddziału przez jakieś 10 minut – zanim przyczajone siły przeciwnika nie urządziły nam krwawej łaźni, skutecznie wciągając w pułapkę nasze siły, które to miały zastawiać zasadzki na nich. Poczuliśmy się jak alianci podczas operacji Market Garden, rzuceni w nieznany teren, okupywany – ku wielkiemu zaskoczeniu dowództwa – przez przygotowanego nieprzyjaciela. Ot, koleje wojny. Kiedy większość oddziału wróciła do bazy, niedobitki kompanii, wraz z Olkiem, przez kolejne dwie godziny walczyło o przetrwanie na wrogim terytorium, zabierając ze sobą do Walhalli niejednego wroga (i podejrzanie wyglądającą grupkę Węgrów). Pierwszy dzień BW8 dobiegł końca.

W sobotę zerwały nas bladym świtem (no, mogła być już dziewiąta) okrzyki Rubber Bulletsów, że zaraz idą na zarąbistą misję pełną akcji i wybuchów i w ogóle. Na takie wezwanie zerwaliśmy się ochoczo na nogi, w pośpiechu oszpejowaliśmy i nawet nie jedząc śniadania ruszyliśmy w teren (należy tu wspomnieć, że prócz SP i RB nikt z kompanii nie był skłonny się wybrać). Humory dopisywały – dziś odegramy się za wczorajszą nudę i niepowodzenia! Największym humorem popisało się jednak dowództwo, wysyłając nas na kolejne zapomniane przez wroga skrzyżowanie… Kiedy po paru godzinach dołączyła do nas reszta kompanii, byliśmy już nieźle wkurzeni. Wobec tak krzywdzących i niepoważnych rozkazów przychodzących z HQ, postanowiliśmy w teamie, że ruszamy w bój na własną rękę. Aby być fair wobec dowódcy plutonu daliśmy mu znać, na co on – wraz z resztą oddziału – dołączył do naszej inicjatywy. Z takimi ludźmi to można wojować! Jako obeznani w terenie poprowadziliśmy całą grupę naprzód, za cel obierając larpową wioskę na środku mapy. Marsz w trudnym terenie, bez wiarygodnego wywiadu co do obecności wroga, zajął nam z półtorej godziny. W końcu stoczyliśmy się ze wzgórz, na których dwa lata temu sadziliśmy plantacje koki i traciliśmy amunicję („kto mi odda za moje kuliczki?!”), ku umownym zabudowaniom wioski. Tam poświęciliśmy dobrą godzinę na jedzenie, realizacje questów, śmianie się z PMC tracących zęby w bójkach na noże, oraz na inne uciechy ciała i ducha. Po tym niefrasobliwie spędzonym czasie podjęliśmy wspólnie decyzję, że pora dać zasmakować Taskforsom naszego kompozytu – oczywiście biodegradowalnego. 😉
Opuściliśmy osadę i kierując się na zachód, natknęliśmy się na sojusznicze siły ścierające się z wrogiem. Dołączyliśmy w odpowiednim momencie, tak aby wziąć udział w walnym natarciu, które odepchnęło OPFOR na ładnych kilkaset metrów. Trup TFów słał się gęsto podczas ich panicznej ucieczki. Kiedy w końcu dostali posiłki i obsadzili pozycje na skraju lasu, wywiązała się wyczerpująca potyczka, skutecznie redukująca naszą siłę żywą i zasoby amunicji. Walczyliśmy do upadłego. Gdy ostatnia kulka została wystrzelona i ostatni Milicjant z plutonu Whisky 2 poległ w heroicznym szturmie, usatysfakcjonowani, postanowiliśmy wrócić do bazy. Do przejścia był ładny kawałek, podczas którego mogliśmy podziwiać widoki i kolejne tracone z zęby – ot, lokalne atrakcje. Kiedy po południ zawitaliśmy do namiotu, jasne było, że potrzebujemy dłuższej regeneracji. Wobec perspektywy kolejnej nocnej akcji posililiśmy się i złapaliśmy chwilę snu tak, aby o 2200 być gotowym do wymarszu.

A nocą… ech, nocą wynagrodzone zostały nam wszystkie bóle i niepowodzenia. Powtarzając ubiegłoroczną operację, pod dowództwem RQS-u przeprowadziliśmy, idąc obrzeżami mapy, rajd na bazę Task Force. Długa droga w zupełnych ciemnościach okraszona była fałszywymi alarmami („ten bunkier wyglądał w termo zupełnie jak pojazd”) i narastającym napięciem, kiedy z każdym krokiem zbliżaliśmy się do nieprzyjacielskiego obozowiska. W totalnym skupieniu i gotowości podeszliśmy na zasięg strzału od granic bazy, cudem uniknęliśmy wykrycia przez samochód i – korzystając z zamieszania podczas ataku od drugiej strony placówki – wniknęliśmy niczym duchy między namioty błogo śpiących nieprzyjaciół. Na pierwszy ogień poszedł zbłąkany jednoosobowy patrol, zdjęty strzałem z klamki przy soczyście brzmiącym „fuuuck”. Niezauważeni (przez żywych) przemieszczaliśmy się w głąb uśpionego obozowiska, szukając HQ i jakichś VIPów do uprowadzenia. Po drodze podpisaliśmy się na tablicy ogłoszeń i zdjęliśmy silent killami kilku bardzo zaskoczonych wojaków w hełmach. W końcu jednak ktoś spostrzegł się, że po bazie lata 20-osobowa bojówka Militii i zaczęła się dzika strzelanina. Rozdzieliliśmy się na 2-3 osobowe grupki, które przez kolejne pół godziny siały chaos i zniszczenie, jak obóz długi i szeroki. Gdzie by nie skierować lufy, wręcz się roiło od zdezorientowanych przeciwników – którzy często pomagali nam w szerzeniu zamieszania, strzelając się między samymi sobą. Aż miło było patrzeć, jak sieką seriami po własnych namiotach i śpiących towarzyszach. Po pewnym czasie przyszedł jednak kres zabawy i kolejne nasze grupki zostały wyłapane i wyeliminowane, choć niedobitki walczyły w pojedynkę jeszcze ładną chwilę. Mimo że nie wynieśliśmy żadnego wrogiego dowódcy, misję uznaliśmy za całkowicie udaną i niezwykle satysfakcjonującą. Teraz pozostało już tylko wrócić do odległej bazy…

Ostatniego dnia największymi atrakcjami był ranny przymrozek i popadujący śnieg, idealnie dopełniający warunków towarzyszących nam całą grę. Nasza wojna się skończyła. Wymieniliśmy naszywki, pożegnaliśmy się z kompanami, otarliśmy łzy męskiego wzruszenia. Border War VIII: The Warchief minął jako jedna z lepszych naszych imprez. Po złożeniu namiotów i zapakowaniu pojazdu, nie pozostało już nic, jak tylko spojrzeć jeszcze raz na czeską ziemię i ruszyć w drogę do domu…
Dziękujemy i pozdrawiamy wszystkich walecznych Milicjantów i Milicjantki z plutonu W2: Rubber Bullets, Skull Hunters, JATF, Raider Mountain Team i RQS!