W dniach 4-6 marca, wraz z doświadczonymi w boju ekipami: RQS, CORPS, 1st R/SO Skull Hunters FT oraz Joint Airsoft Task Forces; mieliśmy okazję wziąć czynny udział w ogólnopolskim zlocie SGO jako nieduży, aczkolwiek zjadliwy OPFOR. Działania te wpisywały się w szerszą akcję przygotowań i zgrywania polskich bojowników z Militii na nadchodzący BW 2016. Przygotowania do wyjazdu rozpoczęły się już parę tygodniu wcześniej w terenie – na szkoleniu zgrywającym w Katowicach; a także w cyberprzestrzeni – na super tajnej grupie pod kryptonimem „Romeo – Sierra – Charlieâ€, gdzie przebiegało planowanie działań. Jako że wśród naszych znajomych są komandosi z SGO, konieczna była wysoka dyskrecja.
Głównymi założeniami naszych poczynań było: rozpoznanie, obserwacja, gromadzenie danych, sabotaż, oraz – w ostateczności – kontakt ogniowy. Oczywiście charakter „zlotu†miał być utrudniony poprzez maksymalne jego urealnienie np. procedury tc3 czy raportowania. Każda nasza ingerencja w działania SGO miała skutecznie ich nadzieje na realizacje wytycznych. SP w założeniu miało wyjechać w sile 5 osób, ale są priorytety ważniejsze niż „zabawa†i reprezentacja zmalała do dwóch osobników: Ripa – który nie spał od 48 godzin – i Olina.
Wyjazd z Wrocławia o 17:00 pozwolił na dotarcie około godziny 22:30. Wyjście w teren po przygotowaniu sprzętu odbyło się w okolicach godziny 23:00. Wyruszyliśmy z Przełęczy Salmopolskiej we wcześniej ustalonym kierunku, opierając się na dostarczonych współrzędnych. Już od początku zapowiadało się dość ciężko, głownie ze względu na warunki pogodowe – zimno oraz grubą pokrywę śniegową. Do tego, baza znajdowała się w odległości ok. 5 km od przełęczy, w większości pod górkę. Zabrany sprzęt (plecak, kamizelka, karabin, prowiant, etc.) wagą zbliżony były do realnych ćwiczeń. Jako zabezpieczenie i wsparcie wyruszyła z nami ekipa CORPS.
W trakcie marszu – około godziny 00:30 – zmieniły się koordynaty naszego przyczółku, a problem z elektronicznymi systemami nawigacyjnymi przyczyniły się do zmniejszenia dokładności współrzędnych do ok. 100 metrów. Jako że o godzinie 23:00 wyruszyły w teren pierwsze patrole SGO, całą trasę przemieszczaliśmy się w „skarpetachâ€. Drogę oświetlały jedynie gwiazdy i sympatyczna impreza w Wiśle. Mimo problemów, dzięki nieomylnemu zmysłowi nawigacji ok. godziny 01:00 trafiliśmy na patrol chłopaków z RQS, a chwilę później do bazy.
Oczywiście śniegu pod bazą nikt nie posprzątał, który w niektórych miejscach sięgał do… wysoko sięgał. W chłodzie i mroku zaczęliśmy z Radziem rozbijać nasze tymczasowe schronienie. W międzyczasie ustalono podział zadań na najbliższe godziny. Każdy rozkaz był schowany w zabezpieczonej kopercie, przeznaczonej do otwarcia o konkretnej godzinie. Pierwszym zadaniem SP było zajęcie pozycji obserwacyjnej w niedużej odległości od obozu. Po wykonaniu zadania [i solidnym zmarznięciu] powróciliśmy od obozu, gdzie na szybko rozpaliliśmy ogień celem ogrzania zdrętwiałych członków. Po chwili oddechu wyruszyliśmy na kolejną wartę, tym razem w odległości ok. 200 metrów od bazy. Tam wytrzymałem ok. 1,5 godziny. Niestety tak mnie przytargało w tej bezczynności (oj to moje ADHD), że powróciłem do bazy. Radzio dzielnie walczył na posterunku jeszcze ponad godzinę [wiem, ze żył, bo liszaja od czasu do czasu budziłem nadawaniem z radiolki]. Ja w tym czasie wraz z kolegami z CORPS rozpaliłem ponownie ognisko. Od godziny 06:30 do godziny 09:00 położyłem się w szałasie – spaniem tego nie nazwę, bo kleszczyło jak cholera. Kiedy ok 07:00 spora część naszego 13- osobowego oddziału ruszyła na kolejną misję, ja z kolegą Tofikiem zostaliśmy w bazie na obserwacji i nasłuchu…
[relacja Ripa]
Nad Beskidem Åšląskim niebo powoli rozjaśniało się blaskiem świtu. Słońce nieśmiało zaczynało ogrzewać skąpane w śniegu góry, kiedy nasz oddział wyruszał w celu organizacji zasadzki na nieprzyjaciela. Olek pozostał jako obstawa obozu, mnie zaś przypadło reprezentowanie SP na tej specjalnej misji. Po mroźnej nocy przyjemnie było rozgrzać się w marszu – a wędrowaliśmy długo. Odległość w linii prostej nie przekraczała trzech kilometrów, jednak ukształtowanie terenu zmuszało nas do wyszukiwania mniej stromych, acz dłuższych szlaków. Podejścia i zejścia bywały iście zabójcze, zwłaszcza przy przedzieraniu się w pełnym oporządzeniu przez gęste zagajniki.
W końcu dotarliśmy na miejsce zasadzki. Zwiad ruszył zbadać teren i przygotować strategię, zaś pozostała część oddziału zaszyła się na skraju lasu. Przed nami, dnem doliny biegła wzdłuż potoku droga, zaś po jej drugiej stronie wznosiła się niebosiężna wręcz góra. Po jakimś czasie drogą radiową nadeszły wytyczne. Nieprzyjaciel miał przemieszczać się z północy w dół doliny patrolem o nieznanej sile pomiędzy godzinami 1000 a 1100, potem zaś wracać tą samą drogą. Plan zakładał przepuszczenie i sfilmowanie przeciwnika w jego drodze „tam†i atak podczas powrotu patrolu. Zespół uderzeniowy podzielił się na trzy drużyny – pierwsza miała ostrzelać przeciwnika i zmusić go do odskoku przy wsparciu drugiej. Trzecia, w której przyszło mi działać, miała za zadanie użądlić wroga podczas jego odskoku w celu wprowadzenia chaosu w jego szeregi – oraz oczywiście ich uszczuplenie. Drużyny rozeszły się na stanowiska, wybrały stanowiska ogniowe, po czym zapadły w las by uniknąć wykrycia.
Czas mijał powoli, urozmaicany pojawianiem się na obstawionej drodze cywili – zabawne tak obserwować niczego nieświadomych ludzi… nieprzyjaciel nadal się nie pojawiał. Kiedy już zaczynaliśmy się niecierpliwić, ku naszemu zaskoczeniu wróg nadszedł – z przeciwnej strony. Widocznie zszedł w dół jeszcze przed obstawieniem terenu, tak czy inaczej nie stosując się do znanych nam wytycznych. Niestety, ukryci w lesie nie zdołaliśmy przedostać się na czas na pozycje i ostrzelać przeciwnika, który nie niepokojony spokojnie pomaszerował dalej.
Co by tu nie mówić, nie była to udana akcja. Postanowiliśmy powrócić do bazy, by tam przegrupować się i przygotować do realizacji kolejnych zadań. Z racji iż zeszliśmy dość nisko, droga powrotna pięła się stromo pod górę, wyciskając ostatnie poty nawet z najtwardszych komandosów. Zagryzaliśmy zęby i pięliśmy się dalej, aby nieco później dotrzeć do obozowiska. Tam czekał już Olek z rozpalonym ogniskiem, przy którym można było się ogrzać, zjeść i przygotować do kolejnych działań…
[Powrót do relacji okiem Olka]
W późniejszych godzinach popołudniowych dołączyła do nas dwuosobowa ekipa JATF, ale po odebraniu komunikatów udali się najwyżej położony posterunek. W trakcie częstych patroli wokół bazy dostrzegłem grupę wroga (który chyba wolał uniknąć rozpoznania), dziwnie podejrzanego rowerzystę oraz kilku tubylców. Zaznaczam, że teren na którym znajdowała się nasza baza był umiejscowiony dosyć wysoko, a pokrywa śniegowa też nie była najmniejsza. Od godziny 12:00 zaczęli powracać z misji pierwsi bojówkarze. Mieliśmy 3 godzinny odbój.
O 15:00 otworzyliśmy kolejna kopertę z zdaniem wymarszu w okolicach godziny 17:00. Spakowaliśmy więc plecaki i na bojowo ruszyliśmy w kierunku wyznaczonych współrzędnych. Kilkaset metrów przed miejscem docelowym postanowiliśmy się rozdzielić: SP i SH miały zejść po grani i dotrzeć na dno doliny, by tam przygotować zasadzkę, zaś RQS miał z góry obserwować nasz przemarsz i meldować o ruchach wroga, po czym dołączyć. Droga w dół minęła bez większych problemów. Rozstawiliśmy się na wybranych pozycjach w oczekiwaniu na wroga, kiedy schodzący do nas RQS wszedł w kontakt ogniowy z nieprzyjacielem. Przeciwnicy rozbili oddział naszych kolegów, ale sami ponieśli ciężkie straty. Wobec takiego rozwoju sytuacji podjęliśmy decyzję o zmianie naszego położenia, zebraniu plecaków pozostawionych w ukryciu i powolnym wycofaniu się ze strefy śmierci. Przemieszczaliśmy się wzdłuż potoku zagłuszającego nasze kroki, jednak natknęliśmy się na wroga wyposażonego w nokto- i termowizory. Mimo ciężkiego ostrzału zdecydowaliśmy się przebić w heroicznym zrywie. Pięciu naszych padło na placu boju, ale unieszkodliwiliśmy kilku nieprzyjaciół, a paru innych trzeba było ewakuować. I to by było na tyle.
Czekał nas jeszcze kilkukilometrowy marsz z całym sprzętem do parkingu. Stamtąd, dzięki uprzejmości Kuby z SH, zostaliśmy przerzuceni do naszego Galusia zostawionego po przeciwnej stronie góry – ok. 20 km drogami. Po tym pozostało już tylko wrócić… Radzio dowiózł nas szczęśliwie do Wrocławia – oczka mu się nie zmrużyły mimo 45-godzinnego braku snu.
Na koniec chciałbym podziękować kolegom z OPFORU za partyzanckie działania, trudy boju w niekorzystnych warunkach i poczucie humoru. A kolegom z SGO, za to, że nie było nudy. To kiedy kolejne wyzwanie? Sierra Papa zgłasza swoją gotowość!